Marek Dyjak: Całe życie choruję na śmierć

Marcin Misztalski

Dziesięć lat temu w ręce słuchaczy oddał album "Kobiety". Nie trzeba było być wybitnym wizjonerem, by domyślić się, że w przyszłości będzie chciał nagrać też krążek opowiadający o facetach. No i nagrał. A właściwie to wciąż nagrywa. Dlaczego premiera "Mężczyzn" przeciąga się w czasie i czego możemy spodziewać się po pierwszym singlu? Między innymi o to pytam Marka Dyjaka - człowieka, który kiedyś "naprawdę zrobił śmierć w ch*ja i wrócił".

Marek Dyjak pracuje nad albumem "Mężczyźni"
Marek Dyjak pracuje nad albumem "Mężczyźni"Artur SzczepańskiReporter

Marcin Misztalski, Interia.pl: Deszczowe i szare te ostatnie dni. Czyli aura taka, jaką pan lubi.

Marek Dyjak: - To prawda. Lubię chłodne dni, bo łatwo mi się wtedy oddycha, myśli. Należę do osób, które mają otwarty balkon zimą. Lato samo w sobie jest dla mnie dusicielem, bo jestem facetem, który od 30 lat pali papierosy. Oprócz tego, że mam schorowane płuca, to nie ukrywam lekkiej otyłości brzusznej i braku kondycji. Trudno mi się funkcjonuje w upalne dni, są dla mnie katastrofą. Obecnie czuję się rewelacyjnie.

Ale bywały i takie okresy w pana życiu, kiedy kondycję miał pan bardzo dobrą.

- Można tak powiedzieć. Jestem antysportowy, ale dawno temu trenowałem boks. Przed Churchillem postawiono kiedyś pytanie - "Jak pan utrzymuje tak świetną formę? Przecież pije pan tyle alkoholu i pali tak dużo cygar" - "Dobrze się czuję, bo nie uprawiam sportów". Utożsamiam się z jego wypowiedzią.

Dlaczego rzucił pan pięściarstwo?

- Nie do końca mogę o tym opowiadać, bo to dość trudna historia dla rodziny mojego ówczesnego trenera. Nie chcę jej przypominać. Mój trener miał dość poważne problemy i... po prostu zmarł. Nie wchodźmy w szczegóły. Później próbowałem boksować gdzieś indziej, ale z czasem sobie podarowałem i zainteresowałem się poezją. Kiedy zacząłem czytać Rafała Wojaczka, Zbigniewa Bieńkowskiego czy Andrzeja Bursa moje życie uległo zmianie. Poezja mnie przejęła.

O poezji jeszcze porozmawiamy, ale chciałbym domknąć temat boksu - bycie trenerem też pana zmieniło?

- Byłem przede wszystkim osobą, która miała problem z alkoholem. Nigdy nie mianowałem się żadnym trenerem boksu. Ale faktycznie - w pewnym momencie zebrała się obok mnie grupa około 15 fantastycznych młodych chłopaków, którym pokazałem podstawy boksu. Dostaliśmy na wsi do dyspozycji remizę, na której ćwiczyliśmy. Nasz klub nazwaliśmy "Potop Natolin". Dziś ci chłopcy są dorosłymi mężczyznami. Niestety nie mam już z nimi kontaktu. To był moment, kiedy próbowałem ratować sobie życie i przy okazji zrobić coś dla innych.

A co panem kierowało, gdy - tak to przedstawmy - użyczał pan swojego głosu w filmie "Kraina złudzeń" opowiadającym historię trójmiejskiego gangstera o ksywie Nikoś?

- Ciekawość. W latach 90. mieszkałem w Krakowie. Pewnego dnia do współpracy zaprosił mnie bardzo znany i szanowany kompozytor Janusz Grzywacz. Był m.in. liderem free jazowego bandu Laboratorium, który jeździł z koncertami po całym świecie. Janusz pracował też w teatrze STU - tam spotkałem się z Wojtkiem Szumowskim, reżyserem filmu, o który pan pyta.

Nie miał pan w sobie zgrzytu, że swoim nazwiskiem promuje pan film opowiadający o życiu człowieka, który krzywdził ludzi?

- Nie zastanawiałem się wtedy nad tym. Do dziś tak naprawdę niewiele wiem o Nikosiu. W tamtym momencie byłem nieopierzonym chłopcem, który próbował rapować i wyszło to dziwacznie. Mój głos w tym filmie jest tylko instrumentem. Zdecydowałem się na to, mimo że nie miałem żadnego doświadczenia w rapie. Zrobiłem to instynktownie. W ogóle uważam, że raperzy są współczesnymi poetami. Kiedyś bycie poetą wzbudzało ogólny szacunek. Dziś takich ludzi ma się za wariatów. Wystarczy sobie przypomnieć, jak Warszawiacy entuzjastycznie witali Juliana Tuwima na Dworcu Gdańskim. Wiem, że obecnie nie pisze się tak, jak pisał Tuwim, ale szacunek do poetów powinien wrócić. Nawet komuniści tworzyli mecenat nad poezją. Dbali o nich. Organizowali np. wieczorki literackie. Pamiętam to doskonale, bo załapałem się na końcówkę komunistycznej polski. Nie wiem, czy narodzi się drugi Zbigniew Herbert, a może i by się przydał.

Dlaczego po drodze zatraciło się poszanowanie do poetów?

- Ponieważ wszystko się kręci dookoła pieniędzy.

Czyli stawia pan tezę, że kapitalizm zabił sztukę?

- Nie. W naszym kraju sztuka kwitnie, mamy mnóstwo świetnych artystów. Mam na myśli poezję samą w sobie. Nie ma takiego mecenatu państwowego, jaki tworzono tu przed laty. Każdy Dom Kultury było stać na ściągnięcie Ernesta Brylla czy kogokolwiek innego. Nie twierdzę, że oni żyli tylko z pisania wierszy, ale jakoś funkcjonowali i istnieli w życiu publicznym. Dziś nie ma zainteresowania poezją. Ludzie czytają coraz mniej, a czas spędzają głównie w ekranach swoich telefonów, telewizorów i komputerów. Wszystko jest na ekranie. Wierzymy w prawdę ekranu. Źle mi się patrzy na 3-letnie dzieci bawiące się telefonem. Zauważyłem, że świat dwuwymiarowy jest dla nich problemem. Podawanie im telefonu w tak młodym wieku jest łamaniem ich rozwoju. Widzę to po swoich znajomych, którzy bezmyślnie wkładają swoim dzieciom telefony w ręce, a te dzieciaki łażą po internecie, gdzie tylko chcą. To niebezpieczne. Rozwój bardzo przyspieszył albo poszedł w dziwną stronę. Jestem nadwrażliwy i patrzę na świat z wielkim niepokojem.

Użyję metafory - to wszystko co jest wokół nas może zaraz eksplodować?

- Nie będziemy przecież pierwszą cywilizacją, która upadnie. Słuchałem niedawno wypowiedzi faceta, którego bardzo cenię - nazywa się Andrzej Dragan, jest fizykiem. On ma sporo do powiedzenia na ten temat. Odsyłam wszystkich do jego materiałów.

Mieszka pan niedaleko obozów koncentracyjnych. Jaką rolę te miejsca pełnią dziś w pana życiu?

- Przede wszystkim one nie kojarzą mi się tylko ze zbrodniami, za którymi stoją Niemcy. Obozy tworzyli też Sowieci, Belgowie, Amerykanie. Swoją drogą, w Stanach Zjednoczonych do dzisiaj są więzienia, które wyglądają jak obozy koncentracyjne... ale do czego zmierzam - dla mnie zgłębianie wiedzy o Holokauście i w ogóle o ludzkim cierpieniu jest pasją wynikającą z kompletnego niezrozumienia, jak można było coś takiego uczynić. Cały czas zadaję sobie to pytanie i do dziś mam problem, by na nie odpowiedzieć. Jedyne co przychodzi mi do głowy to to, że tam też chodziło o pieniądze, władze i ludzki strach. Zresztą jak zwykle. Mordercza machina Hitlera była konstruowana ze względu na jej opłacalność. Pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze.

A pan czuje strach związany z tym, że mieszka pan w Chełmie, czyli w bliskim sąsiedztwie pogrążonej w wojnie Ukrainie?

- Mam do granicy 15 minut drogi samochodem. Pojechałem tam więc któregoś dnia i zabrałem do siebie na kilka dni dwie matki z dziećmi. Próbowałem przydać się temu światu. A co do pytania - nie, nie czuję większego strachu. Nie dajmy się zwariować. Zachowajmy zdrowy rozsądek. Nie można przecież żyć w ciągłym strachu. Wiem, że niedaleko mnie są wystawione wyrzutnie rakietowe czy radary. Wojska i policji kręci się tu sporo, ale bez przesady. Nie wiem, czy policja jest tu ze względu na bliskość granicy, czy ze względu na przejeżdżającą pszenicę z Ukrainy (śmiech). Myślę, że na tym etapie wojny nic nam nie grozi. Wyświetlają się jakieś rakiety i balony, o których trąbi telewizja, ale dla mnie to bardziej wojna PR-owa, medialna. Gdyby ktoś naprawdę chciał zrzucić na nas ładunek atomowy, to by to zrobił. Gwarantuję panu, że nikt by takiego człowieka nie zatrzymał, jednak z jakichś powodów nie chce tego robić. Dobrze, pod Hrubieszowem spadła jakaś rakieta, ale ona prawdopodobnie wymsknęła się Ukraińcom.

Przez te wszystkie lata zmieniło się jakoś pana postrzeganie śmierci?

- Całe życie choruję na śmierć. Nie musiałem sobie nigdy wyobrażać mojej śmierci, bo kilka razy w życiu naprawdę umierałem. Dziś mam 48 lat i czuję się trochę jak Brodski, który pisał "Świat widzialny". Przepraszam, że sobie schlebiam.

Dlaczego pan przeprasza? W schlebianiu sobie jest coś złego?

- Jest. "Wszyscy artyści to prostytutki w oparach lepszych fajek, w oparach wódki" - jak to śpiewał Kazik. Ludzie lubią sobie schlebiać. Ja nie do końca.

Mówi się też, że wszyscy artyści to egocentrycy.

- Należę do tego grona i to jest dla mnie cholernie bolesne. Walczę ze swoim ego, bo ono krzywdzi innych ludzi. Człowiek patrzy na świat przez pryzmat siebie, a to tak nie powinno wyglądać i często źle się kończy - szczególnie dla osób przebywających wśród egocentryków... Powiem panu, że dziś mam ogromnego kopa do działania. Czuję, że wraz z wiosną przyszło do mnie coś dobrego. Dużo zawdzięczam mojej menedżerce Kasi Wójcik. Cieszę się, że mam nowy band, który tworzą wybitni muzycy - Mateusz Kołakowski, Alan Wykpisz i Leszek Szczerba. Gram z nimi koncerty, dajemy na nich z siebie wszystko. Po występach rozmawiam z ludźmi i jadę dalej w świat.

Marek DyjakArtur SzczepańskiReporter

Przypuszczam, że wszystko daje pan też z siebie na planie zdjęciowym. Trudno było się wcielić w oprawcę Tomasza Komendy w filmie "25 lat niewinności"?

- Przede wszystkim temu chłopakowi wydarzyła się olbrzymia tragedia. Trudno spotkać osobę, która nie byłaby poruszona tą historią. W filmie Jana Holoubeka byłem narzędziem, sadystą, który znęcał się nad filmowym Tomaszem. Janek jest cudownym facetem i postanowił zaangażować mnie w ten film i przy okazji dać mi zarobić parę groszy. Historia, która przydarzyła się Komendzie, może spotkać każdego. To przerażające. Scena ze mną trwa kilka sekund, a grałem ją blisko 12 godzin. Czyli przez 12 godzin stałem w łaźni między prawdziwymi więźniami (bo tacy też pojawiają się w tej scenie) odbywającymi akurat wyrok w zakładzie karnym. Wie pan, spędzając tyle godzin wśród tych chłopaków, w prawdziwym więzieniu zacząłem odczuwać dziwny stan - przyszła mi do głowy myśl, co by było, gdyby taka tragedia spotkała mnie. Z boku może się wydawać, że takie dni, mogą podświadomie wywołać jakieś złamanie, ale tak nie było.

Na nowej płycie będzie pan częściej mówił o radosnych czy tragicznych wydarzeniach?

- "Mężczyźni" to eklektyczny materiał. Na projekt zaprosiłem poetów. Wkrótce pojawi się pierwszy singel, do którego dograli się Sokół, Peja, Nullo, Tymek, Szczyl, Bilon, Pork. Miał być jeszcze Vienio, który nagrał świetny tekst, ale ostatecznie zrezygnował z przyczyn - nazwijmy to - technicznych. Nie chcę w to wchodzić. Na albumie pojawią się jeszcze między innymi Bovska i Skubas. Ludzie, których słucham i podziwiam. Premiera krążka przeciąga się w czasie, bo w międzyczasie zerwałem kontakty z majorsem. Rozstałem się z wytwórnią, której pracownicy obiecali mi gruszki na wierzbie, a finalnie wyszło, jak wyszło - nieważne. I bez nich daję sobie bardzo dobrze radę. Powoli kończę materiał i za jakiś czas ujrzy on światło dzienne.

Na płycie będzie pan mówił o problemach, z jakimi dziś mierzą się faceci?

- O tym wszystkim właśnie będę mówił. Powiem tak - piosenkami będę bardziej zadawał pytania, niż na nie odpowiadał. To będzie próba poruszenia męskiego sumienia. Będę mówił o honorze, zasadach, godności osobistej czy szacunku do inności.

Mam nadzieję, że album ostatecznie trafi na półki sklepowe - w przeciwieństwie do filmu dokumentalnego, który pan kiedyś zapowiadał.

- Zrezygnowałem z filmu, bo uznałem, że pokazywanie teraz tej produkcji jest bez sensu. Nie widzę tego. To znaczy... widzę i nie widzę. Dokumenty kojarzą mi się z artystami, którzy zaraz mają wykorkować albo już wykorkowali. Trwają za to prace nad innym filmem. Jeśli uzbieramy wystarczającą ilość pieniędzy, to zrealizujemy projekt m.in. w Portugalii. To będzie połączenie mojego koncertu w Lizbonie i wypowiedzi moich znajomych z całej Polski. Portugalia jest dla mnie ważna, bo w tym kraju powstała muzyka fado, muzyka żalu i melancholii. Prace nad filmem trwają, ale nie wiem, kiedy trafi do odbiorców. Na pewno nie w tym roku.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas