Jan Borysewicz: więcej do tej książki nie zajrzę [WYWIAD]

Jan Borysewicz wydał wywiad-rzekę, "Mniej obcy" /materiały prasowe /materiały prasowe

Od ponad czterdziestu lat dowodzi najbardziej rock'n'rollowym zespołem w Polsce. Jego życie obrosło legendami, a by się z nimi rozprawić, napisał książkę. W tworzeniu "Mniej obcy", która pojawiła się właśnie na sklepowych półkach, pomógł mu Marcin Prokop. W szczerej rozmowie Jan Borysewicz opowiada o pracy nad nią, podejściu do młodych ludzi, a także cenzurowaniu piosenki Lady Pank.

Mateusz Kamiński, Interia.pl: Zebrałeś się do napisania książki. "Mniej obcy" to wywiad-rzeka, który stworzyliście razem z Marcinem Prokopem. Dlaczego zdecydowałeś się ją wydać i do pomocy wybrałeś akurat Marcina?

Jan Borysewicz: - Przez wiele lat proponowano mi napisanie książki. Byłem chyba zbyt zajęty rock’n’rollowym życiem i nie miałem na to ochoty. Tłumaczyłem to tym, że jeszcze mam na to czas. Jakbym przewidywał, że nadejdzie taki moment, że w końcu powiem sobie dość (śmiech). I tak po sześciu latach doszedłem do wniosku, że chciałbym spisać to, co do tej pory w moim życiu się wydarzyło. Wybrałem Marcina Prokopa dlatego, że znamy się od wielu lat i jakoś dobrze się czuję w jego towarzystwie. Nasze rozmowy na zupełnie różne tematy sprawiały mi dużą przyjemność. Mimo że nie mieliśmy na nie za dużo czasu, to te chwile, który spędziliśmy razem spowodowały, że wiedziałem, że będę mógł swobodnie z Marcinem rozmawiać na trudne tematy, bo takie też są poruszone w tej książce.

Reklama

Ile czasu pracowaliście nad nią?

- Prowadziliśmy rozmowy około trzech miesięcy. To dosyć długo, bo większość z nich odbywało się u mnie w domu, a część zdalnie, przez "łącza". Ale w niczym nam to nie przeszkadzało, dlatego że mieliśmy cały czas ciągłość i to nam pozwoliło na zebranie dużej ilości materiału. Ktoś spytał mnie, czy w książce jest wszystko to, co Marcin nagrał. Marcin stwierdził, że tak. Ja uważam, że ta książka jest przez niego dobrze napisana, dobrze się ją czyta, natomiast ja już więcej do niej nie zajrzę, bo jest dla mnie zbyt osobista. Z niektórymi pytaniami Marcin otwierał we mnie takie szufladki, które dawno już w swojej duszy pozamykałem. Wiem, że ludzie, którzy znają mnie i moją twórczość będą mieli co przeczytać w tej książce - o moim życiu i o różnych doświadczeniach. Ta książka była mi potrzebna też po to, by przekazać ją dalej fanom. Chciałbym, żeby się trochę bliżej pochylili nad moją osobą i zobaczyli, jak to moje życie wyglądało do tej pory. Z całego serca ją polecam.

Przede wszystkim - "Mniej obcy" to nie jest książka o Lady Pank. To książka o tobie od najmłodszych lat, aż do teraz.

- Nie chciałem robić książki o Lady Pank. Marcin też nie chciał. Założyłem ten zespół razem z Andrzejem Mogielnickim. Ale zanim to się stało, dużo się wydarzyło. Miałem swoje marzenia żeby mieć własny zespół, ale to było później. Także na tym chcieliśmy się skupić. To nie książka o Lady Pank, to jest książka o Janie Borysewiczu.

Jako że pochodzisz z Wrocławia, często w książce przewija się twoje rodzinne miasto. Przeżywałeś to, gdy słyszałeś doniesienia o skażeniu Odry?

- Oczywiście, że tak. Urodziłem się we Wrocławiu i bardzo mnie to poruszyło. Mam nawet takie zdjęcie, jak byłem małym dzieciakiem i siedzę nad brzegiem Odry. I pierwsza rzecz, o której pomyślałem, to to, jak lubiłem tam przychodzić i spędzać czas, taki refleksyjny.

Mnie się narysował taki obraz jako przenośnia tego, co wokół. Że kiedyś było dobrze, czasem bywało źle, ale teraz zrobiło się jeszcze gorzej.

- Zawsze jest tak, że raz jest gorzej, raz jest lepiej. Ta książka jest też o tym, jak Odra. Raz wspaniała, a raz zatruta. I takie są drogi nas wszystkich. Ktoś powiedział, że jest bardzo ludzka, że dotyczy wielu z nas, bo każdy ma jakieś bolesne przeżycia, wzloty i upadki. W zasadzie to historia o takim człowieku, który przez swoje marzenia przechodził różne etapy swojego życia i w zasadzie wszedł do wody, zanurzał się coraz głębiej, ale w końcu z niej wyszedł. I wydaje mi się, że to jest chyba puenta tego wszystkiego, bo nie było łatwo z tej rzeki wyjść. Można było w niej zostać już na zawsze i skończyć tak, parafrazując, jak skończyły ryby w Odrze. Wydaje mi się, że to jest też przestroga dla innych.

Zaintrygowało mnie to, że mówisz w książce, że nigdy nie zwróciłeś się do nikogo młodszego per "gówniarzu".

- I dotrzymałem słowa.

Sam czujesz się młodym Jankiem, który nie traktuje tak swoich rówieśników?

- Tak, tak! Są czasami takie bodźce, które w człowieku zostają. Na przykład gdy ktoś mówi do ciebie coś, co nie sprawia ci przyjemności, a wręcz przeciwnie. Boli cię to, ale nie odzywasz się, bo uważasz, że osoba starsza sama powinna być odpowiedzialna za to, jak zachowuje się w stosunku do młodego człowieka. Ja zawsze starałem się takich rzeczy wysłuchiwać i wyciągałem z tego wnioski. I jednym z nich było to, że powiedziałem sobie, że już nigdy nie powiem do nikogo "ty gówniarzu".

Wiesz, mam 67 lat i naprawdę dotrzymałem słowa. Nie zrobiłem tego nawet wtedy, gdy grałem na gitarze, a jakiś młody chłopak krzyczał gdzieś tam na podwórku, a mi to przeszkadzało. Zawsze wyszedłem, poprosiłem grzecznie, a nie zachowywałem się w taki sposób. To jest jak pokazanie, że można inaczej dotrzeć do młodego człowieka, niekoniecznie takim zachowaniem, zwłaszcza do bliskiej tobie osoby. Takie rzucone na szybko słowa mogą pozostać w innym człowieku na całe życie.

Myślisz, że dzięki temu jest ci łatwiej się z młodymi porozumieć? Normalnym językiem, ale też językiem muzyki?

- Wiesz, normalnie rozmawiam z młodymi. Czasami mi się wydaje, że już sam fakt, że jestem w takim wieku powoduje to, co mówisz, że to "młody człowiek" podchodzi do "starszego człowieka". I to też jest trochę błąd. Niektórzy podchodzą normalnie, naturalnie i mówią "Cześć Janie" albo "Panie Janie, chciałem porozmawiać". Nie ma lęku przed rozmową. I chyba tak powinno być.

Rodzi się wtedy dystans.

- Wiesz jaka to jest kwestia? To jest to, że ja tego osobiście nie odczuwam, że jestem znany. Chciałbym, żeby ktoś do mnie poszedł, normalnie ze mną rozmawiał. I często się tak zdarza, ale często potem słyszę od rozmówcy zaraz po rozmowie: "Uffff. O Jezu, myślałem, że będzie gorzej". Czyli wiesz już, że podchodzi do ciebie człowiek, który jest nastawiony na to, że będzie ciężko. Jest jakby jakaś bariera, a to chyba nie powinno tak  być. I to też zależy od wychowania. Powinniśmy rozmawiać ze sobą. Nieważne, w jakim wieku. Z dzieckiem, które wychowywałem, od początku rozmawiałem jak z dorosłym. Wiesz, tłumaczyłem każde miejsce, gdzie byliśmy, co robiliśmy i tak dalej.

Nie wiem, skąd to się bierze, że jest takie przekonanie, że jak ktoś jest znany, to ciężko do niego podejść, bo wielokrotnie widzę kątem oka, że ktoś chce zagadać, ale nie podchodzi. To ja sam wtedy mówię: "No dawaj, o co chodzi?". Sięgam czasem do siebie, czy tak bym do kogoś zagadał, ale z kolei nie miałem nigdy takiej sytuacji, żebym podchodził do jakiejś znanej osoby. W książce jest zdjęcie z mojego spotkania z Markiem Knopflerem z Dire Straits. Poprosiłem wtedy Marka Witkowskiego, znakomitego warszawskiego lutnika, żeby zrobił miniaturowego Fendera Stratocastera na prezent dla Knopflera. Ale nie podchodziłem do niego po autograf. Chciałem mu tę gitarę podarować z szacunku. Nic więcej od niego nie potrzebowałem. Zrobiliśmy sobie zdjęcie, a ja przez lata go nikomu nie pokazywałem, bo to było najważniejsze jedynie dla mnie. Jak już podjąłem decyzję, że będzie książka, to bardzo chciałem, żeby to zdjęcie się w niej znalazło. 

W naszej książce jest poruszonych wiele tematów, o których ja nigdy nie mówiłem w wywiadach, chociaż zadawano mi pewne pytania, które mogłyby dać niektórym odpowiedzi, rozwiązania. Zawsze jednak tego unikałem i książka jest wyjątkowa z tego względu, że poruszam tematy, o których wcześniej nie mówiłem, a mnóstwo ludzi po prostu nie wie o sytuacjach, które mi się gdzieś tam przytrafiły po drodze.

Czyli jeśli już powiedziałeś w książce pewne rzeczy, to nie chcesz nigdy do tych tematów wracać? Poruszone w niej wspomnienia to zamknięty rozdział?

- Dokładnie, nie chcę już o tym rozmawiać. Marcin wyciągał mi z tych szuflad, które miałem w duszy pozamykane i trochę ranił przy tych wywiadach, ale ja wiedziałem, że do tego dojdzie. Otwierałem te szufladki, które dawno pozamykałem, a tu musieliśmy rozmawiać bardzo boleśnie o niektórych rzeczach.

Śpiewałeś, że "trzeba mieć gdzieś jakiś własny ląd, choćby o te dziesięć godzin stąd". Czy odnalazłeś to miejsce?

- To nie dotyczyło mnie, tylko to dotyczyło nas wszystkich w tamtych czasach. Książka opowiada o moim życiu od dzieciństwa i jest w niej też pokazane to, w jakich czasach żyliśmy. To było chyba marzenie każdego, żeby po prostu się wyrwać stąd i znaleźć w lepszym świecie. Ja próbowałem wielokrotnie. Miałem wiele propozycji, żeby zostać w Ameryce czy żeby wyjechać z Polski. Zawsze jednak tu wracałem i zawsze uważałem, że tu się urodziłem i tu jest moje miejsce, tu powinienem być, a nie udawać, że jestem skądinąd.

O waszych podbojach z Lady Pank w USA krążą już legendy. Że tu Madonna, tam nowe projekty, piosenki po angielsku, a w tym wy - z Polski...

- Sprawa z Madonną to najmniejsze piwo, to miał być taki support i nikt by na to nawet nie zwrócił uwagi. Jak mówiłem, gdybyśmy mieli przetłumaczone teksty, ale takie, jak pisał Andrzej Mogielnicki w tamtym czasie i gdybyśmy znali dobrze język angielski, to nie wrócilibyśmy do Polski. I podejrzewam, że ja się najbardziej właśnie tego obawiałem. To był dla nas zupełnie inny świat, w książce można poczytać o tym wszystko.

Wyznajesz zasadę, że gdy chce się odnosić sukcesy jako muzyk trzeba "ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć". Sądzisz, że to wystarczy, że każdy kto się angażuje może odnieść sukces? Czy potrzeba tego "bożego palca"?

- Przez wiele lat nauczyłem się, że samo granie i komponowanie nic nie daje. Nie wiem, jak to racjonalnie wytłumaczyć, że tak mi po prostu idzie. Na pewno jest w tym jakiś palec boży. Ja mam głowę pełną muzyki non-stop. Teraz jak rozmawiamy, to cały czas gra mi muzyka. Dzisiaj jadąc samochodem na wywiady skomponowałem cały utwór. Mam ponad 4 tysiące notatek z fragmentami i melodiami w telefonie, które od ponad dwóch lat tworzę. A z niewielu z nich powstały piosenki. Kompozycji mam chyba do końca mojego życia, a jeszcze nawet z nich nie skorzystałem. Cały czas nagrywam nowe rzeczy w studio. Wydaje mi się, że to jest ten palec boży.

Znam wielu wspaniałych muzyków - bardzo zdolnych, utalentowanych, grających świetnie na gitarze. I jakoś im się nie poszczęściło. Jest coś takiego w przypadku osób, które osiągają sukces, coś ponad. Jestem pewnie szczęściarzem, choć oczywiście włożyłem w to wiele pracy - poświęcałem 8-10 godzin dziennie jako młody chłopak, żeby grać. Natomiast jest też w tym jakaś pomoc z góry.

Lady Pank porównywane jest do The Rolling Stones. Jak to było z nimi w twoim życiu?

- Jako młody chłopak nigdy nie słuchałem ani Stonesów, ani Beatlesów. Bardziej leciałem w muzykę Jimiego Hendrixa, Led Zeppelin, Deep Purple. Słuchałem też Johna Coltrane'a, Milesa Davisa. Tam było dużo rock'n'rolla, więc bardzo mnie to pociągało. A jeśli chodzi o Stonesów, to byłem na ich trzech, czterech koncertach i cały czas miałem banana na twarzy. Ja uważam, że mimo że oni nie potrafią grać na instrumentach, to jednak grają i świat się nimi zachwyca. Na tym to polega. Lubię Keitha Richardsa za jego aparycję i jego, w cudzysłowie, grę na gitarze (śmiech). No ale skomponował kilka takich numerów, że bez "Satisfaction" nie da się przeżyć. To nie była jednak kapela mojego życia, zupełnie inną muzykę chciałem grać.

"Brown Sugar" było przez lata wielkim przebojem Stonesów. Piosenka została anulowana przez sam zespół i nie grają jej już na koncertach. Oficjalnie zrobili to z powodu tekstu, który nawiązuje m.in. do niewolnictwa. Niektórzy krytykowali was za wykonywanie piosenki "Na co komu dziś", też z powodu kontrowersyjnego tekstu. Czy byłbyś w stanie zrezygnować z niej na koncertach?

- Zrobiliśmy koncert z serii "MTV Unplugged". Płyta ukaże się w połowie listopada, a koncert będzie emitowany przez Canal +. I dostaliśmy od Amerykanów zakaz wykonywania "Na co komu dziś" z powodu słów "na czekoladę poczułem chęć". Z tego powodu tej piosenki nie będzie na nagraniu. Tak to działa. Kiedyś to było normalne i można było ją grać. Myślę, że to jest lekka przesada, bo to jest literacko napisane, nikomu nie ubliża ta zmyślona rzecz, nie powinna nikogo ranić. Może ja się mylę, teraz się wszystko zmieniło. Idziemy w takim kierunku, że nie będzie można z domu wyjść i do kogoś się odezwać, bo ktoś będzie miał do ciebie pretensje. Ten świat idzie w tym kierunku, że sami trochę głupiejemy.

Czy sądzisz, że można oddzielić politykę od muzyki? Na przykład Roger Waters ma zagrać w Polsce, a radni Krakowa chcą odwołania wydarzenia po jego wypowiedziach na temat wojny w Ukrainie (wywiad z J. Borysewiczem odbył się przed odwołaniem koncertu - przyp. red.)

- Czytałem tylko fragmenty, ale wydaje mi się, że trochę go pogięło. Uważam, że jak najbardziej artyści mają prawo wyrażania swoich opinii na temat tego, co się dzieje na świecie. W każdej dziedzinie - polityce, piciu, w sprawie seksu i tak dalej. Wypowiadałem się na różne tematy, ale nie publicznie, tak jak to robi w tej chwili Waters. Nikomu nic nie radzę, ale ja tak robię, że wypowiadam się tylko i wyłącznie w tekstach, podczas utworów, które wykonujemy i uważam, że artyści powinni w taki sposób to robić. Ja się polityką brzydzę, nie będę się nią zajmował. Mam swoje opinie na temat rządzących, więc uważam, że trochę przesadził, mówiąc aż takie rzeczy. Widocznie nie zna sprawy, jak to dokładnie wygląda, bo wydaje mi się, jakby nie wiedział, o czym mówi, bo to jest rozumowanie tej drugiej strony. Sam fakt, że już się w taki sposób wypowiada chociażby o Ukrainie, jest dla mnie w ogóle totalnym błędem.

Lady Pank próbowało podbić USA. Objawieniem ostatnio była Sara James, która została doceniona w amerykańskim "Mam talent". Czy twoim zdaniem wkrótce zdarzy się tak, że komuś z Polski uda się naprawdę odnieść wielki sukces i stać się międzynarodową gwiazdą z Polski?

- Mieliśmy bardzo wiele gwiazd: Basia Trzetrzelewska, Michał Urbaniak, bez przesady - nie miejmy kompleksów! Wielu polskich artystów nie miałoby w ogóle obciachu przebywania na światowej scenie. Tylko to nie jest kwestia tego, czy ktoś może zrobić karierę, tylko pamiętajmy, że Amerykanie mają swoich ludzi, których będą promowali, Anglicy mają swoich ludzi i tak po prostu jest. Mimo że ktoś będzie przepięknie śpiewał,  to nie dotrze na szczyty w Ameryce, nie będzie tak popularny jak amerykański wykonawca, właśnie dlatego, że oni mają swoich wykonawców. Tam nawet na ulicy ludzie przepięknie śpiewają i grają na instrumentach.

Krzysztof Krawczyk mówił kiedyś, że sądził, że ze swoim głosem w USA będzie jak Elvis, a spotykał takiego na każdym rogu (śmiech).

- Też byłem i widziałem takich Elvisów. Przede wszystkim to jest to, że Amerykanie inwestują w swoich i tak się dzieje na całym świecie. Jak pojedziesz do Tunezji, to nie będziesz miał muzyki z Ameryki, z Anglii czy z Francji, tylko będziesz miał lokalną muzykę. Tego mi tego trochę brakuje w Polsce, wiesz, że w Polsce mamy więcej tej zachodniej muzyki. Uważam, że to powinno być wyrównane. Może się mylę? Nie wiem.

Natomiast jedno jest pewne - w Polsce nie ma instrumentu narodowego. Jak my lecimy do Stanów na koncerty, to widzę, że instrumentem narodowym jest gitara. W co drugim domu, ktoś ją ma i wszyscy na nich grają. Wyjdzie? To dobrze, to skończy szkołę, już nie pójdzie na studia, tylko idzie do zespołu i gra. Jak mu nie wyjdzie, to idzie dalej - na studia, pracuje, zostaje lekarzem, ale dalej gra. Tam są strasznie muzykalni ludzie. To jest coś niesamowitego. I tam dopiero się wybić to jest wielka sztuka. Naprawdę trzeba być kimś, żeby być na topie.

W Polsce rodzice czasem się wzbraniają, mówią "nie kupię ci instrumentu, bo masz słomiany zapał"...

- ...albo na siłę wciskają dzieciom instrumenty. Zniechęca się dziecko, bo na siłę uczy się je, żeby grało na skrzypcach czy na pianinie i wypełniało niespełnione marzenia mamy czy taty. I potem rąbią te dzieci na instrumentach i okazuje się, że nie da się z tym pójść dalej, bo muzykę trzeba kochać. Muzyka jest czymś przepięknym, ale jeżeli masz do czegokolwiek się zmuszać, to to jest katorga dla każdego człowieka, a szczególnie dla dziecka. Moja rada: najlepiej sprawdzać, jaki słuch ma dziecko i jeżeli samo mówi, że chce grać, to jest sygnał, że trzeba mu pomóc. A jeżeli jest zmuszane do czegokolwiek to... Kto lubi być zmuszany?

Jak już jesteśmy przy młodych muzykach... Prowadziłeś Akademię Jana Borysewicza dla gitarzystów, czy masz zamiar wrócić z tym projektem?

- Tak, tylko wiesz - czas. Stało się coś takiego, że przez pandemię wszystko było zawieszone. Teraz wracamy i nadrabiamy zaległe koncerty, płyty, książka, a jeszcze robię muzykę do światowej gry komputerowej. Pracuję nad nią już od ponad siedmiu miesięcy i myślę, że zajmie mi to jeszcze cały przyszły rok. Nie mam kiedy wrócić z Akademią. A bardzo chętnie bym to zrobił. Mam to z tyłu głowy, że jeszcze będę chciał spotkać się z młodymi ludźmi, ale w tej chwili myślę, że przez najbliższe półtora roku mam tyle roboty, że nie wiem, czy znajdę czas.

Plotkowano, że w grze zaśpiewa Steven Tyler.

- Nie, nie, ktoś tak powiedział. Na razie nie mogę nic powiedzieć.

Książka jest puentą pewnego okresu w twoim życiu. Ciągle masz nowe pomysły, więc nie jest to puenta kariery Jana Borysewicza?

- Książka jest napisana do tej chwili, w której się teraz znalazłem. Dotarłem do momentu, w którym naprawdę czuję się wyśmienicie i zdaję sobie sprawę, że w tej chwili mam przed sobą strasznie dużo fajnych i ciekawych rzeczy, mam pełną pomysłów głowę. Mam nadzieję na fajne rzeczy w przyszłości. Koncert "Unplugged" wyjdzie w listopadzie, więc bardzo szybko.

Teraz z Lady Pank cały czas gramy koncerty - w połowie października lecimy na koncerty na dwa tygodnie do Stanów, a potem do Kanady. Wracamy na parę dni i lecimy na koncerty do Niemiec i kilku innych miejsc. Do końca roku mamy totalny dym koncertowy, a to są jeszcze te koncerty, które są przełożone sprzed pandemii, z okazji 40-lecia zespołu.

Niesamowite jest to, że wciąż koncertujecie dla Polonii i przez tyle lat przychodzą na wasze koncerty ci sami, a także nowi fani, którzy was kochają.

- My mamy teraz jakiś taki dobry okres, że bardzo dużo ludzi w Polsce przychodzi na koncerty i z tego, co wiem, to świetnie sprzedają się bilety na nasze imprezy w Stanach, więc nic, tylko się cieszyć. Dlatego robię coraz więcej nagrań, wprowadzam nowe utwory. Tę płytę "LP 40" zrobiliśmy i jestem z niej bardzo zadowolony. Teraz wypuściliśmy singel "Krokodyle tańczą" z tekstem Andrzeja Mogielnickiego. Drugi już czeka w kolejce.

A czy solowy Jan też coś szykuje?

- Na razie nie, dopóki nie skończę tych rzeczy, które już zacząłem. Ale myślę, że w ciągu dwóch lat na pewno coś solowo będę chciał nagrać. Marzy mi się nagranie bluesowej płyty. Taki na razie mam zamysł i zobaczymy, co z tego wyjdzie.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Jan Borysewicz | Marcin Prokop
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama