Afro Kolektyw: Nowością jest to, że nie ma nowości [WYWIAD]

Ignacy Puśledzki

Ignacy Puśledzki

Afro Kolektyw wraca z nową płytą, pt. "Ostatnie Słowo". Z tej okazji porozmawialiśmy z Afrojaxem o jego śpiewaniu, lekcjach muzyki w szkołach, podejściu do współczesnego rapu oraz sabotowaniu własnej kariery.

Afro Kolektyw wraca z nową płytą, pt. "Ostatnie Słowo"
Afro Kolektyw wraca z nową płytą, pt. "Ostatnie Słowo"Kuba Owczarekmateriały promocyjne

Ignacy Puśledzki, Interia.pl: Co się stało, że "46 minut Sodomy" były jak do tej pory ostatnim słowem Afro Kolektywu?

Afrojax: - Płyta została tak źle odebrana, że odechciało nam się, kur**, żyć. Ponieważ zbiorowe samobójstwo byłoby cokolwiek ekstremalną formą wyrażenia sprzeciwu, postanowiliśmy w proteście przeciwko głupim słuchaczom, którzy nie docenili naszej genialnej płyty, zakończyć życie jako zespół.

Może mnie za to pytanie zlinczujesz, ale czy to nie twoje śpiewanie zabiło Afro Kolektyw?

- Jest to bardzo możliwe, dlatego właśnie przestałem śpiewać. Przynajmniej główne linie, bo backing vocale śpiewam nadal. To mi wolno, to znaczy chyba mi wolno. Zobaczymy, czy moje śpiewanie backing vocali nie zabije Afro Kolektywu ponownie, nie wykluczam tego.

Oczywiście pytam o to trochę zaczepnie, bo "Piosenki po polsku" to moja ulubiona płyta Afro Kolektywu, ale mignęły mi w sieci komentarze w stylu: "Uff, jak dobrze, że nie śpiewa! Jak dobrze, że rapuje!" (śmiech).

- Zgadzam się z tym. "Piosenki po polsku" to była trochę inna historia, bo tamten materiał był oparty o kompozycje. Równie dobrze mogłyby zostać zaśpiewane przez Vocaloida (syntezator śpiewu - przyp. red.) i dalej by były dobre. Tam ekspresja wokalna nie była właściwie istotna i też dlatego tamta płyta się jakoś wybroniła. "Sodoma" była natomiast bardzo specyficznym materiałem, stawiającym na ekspresję, tylko nie wiem po co. Powiem ci, że jak do niego teraz wróciłem, to nie rozumiem go na takiej samej zasadzie, na jakiej trzeźwy nie zrozumie pijanego i tę paralelę należy traktować dosłownie.

W notce promującej nową płytę piszesz, że jest ona podsumowaniem tego, co w waszej twórczości się udawało. To znaczy, że "Ostatnie słowo" jest takim wielkim neonem, mówiącym: "Hej! Wracamy! Patrzcie, jakim byliśmy zaje***tym zespołem!"? O to chodzi?

- Dokładnie o to chodzi! Żeby wziąć naszą byłą doskonałość, naszą aktualną doskonałość i żeby wyszła z tego doskonałość podwójna. Dobra, żarty na bok. Owszem, to podsumowanie, w sensie, że zawsze byliśmy znani z ciągłych zmian stylu, a tym razem nowością jest to, że nie ma nowości. Sprytnie, nie?

Jest pewna nowość w postaci Basi Derlak z zespołu Chłopcy kontra Basia. Jak ona się znalazła w waszym ansamblu?

- Basia w zespole znalazła się przez to, że jesteśmy nawzajem swoimi fankami, fanami. Wpadliśmy na siebie kiedyś w okolicznościach prozaicznych i uznaliśmy, że musi to mieć jakiś artystyczny już tym razem ciąg dalszy. Basia zaśpiewała więc na moim solowym materiale, "Nikt nie słucha tekstów". Nagrała tam tak dobre rzeczy, że to była moja pierwsza myśl: jak ktoś ma śpiewać w Afro i nie ja, to kto? Poza tym to jest ziomalka. Trudno mi sobie wyobrazić, żeby ktoś miał z nią zły przelot.

Jest was w zespole szóstka, a gości co najmniej tyle samo. Podstawowy skład okazał się za mały?

- Marzyło mi się, żeby jakąś rolę odegrały dęciaki i smyczki, tak jak to było już na "Połącz kropki": tam sekcja dęta pojawiła się w dwóch numerach, smyczki tak samo. Pomyślałem sobie, że trzeba to przebić i zrobić dęciaki w czterech i smyczki też w czterech kawałkach. Taki był plan pierwotny, ale przekroczyliśmy go z naddatkiem. Uznałem, że skoro już będą grały dęciaki, to spędzę trzy bezsenne noce na pisaniu partii do tylu numerów, do ilu to możliwe. Najwyżej nie wykorzystamy. Z kolei jeśli chodzi o smyczki, to Damian Orłowski, który je nagrywał, napisał do mnie: "Słuchaj, właściwie to do ilu kawałków jeszcze mógłbym się dograć?", więc mu powiedziałem, że do ilu chce. Zagrał dodatkowo w dwóch i wyszło zaje***cie.

Jako inspirację w tworzeniu tej nowej płyty, wymieniasz takie bandy i takich artystów jak Bad Bad Not Good, Jaga Jazzist czy Thundercat. To są zespoły często wymieniane przez wielu muzyków, czemu więc tak mało mamy takiej muzy w Polsce?

- O wielu projektach pewnie nie słyszeliśmy, więc teza śmiała, ale nie da się jej odrzucić. Może to jest kwestia tego, że hip-hop w Polsce jeszcze do tego momentu nie doszedł? To jest trochę tak, że była zaje***ta dziura, obejmująca niemal całe eightiesy i całe ninetiesy, w tradycji grania czarnego r'n'b w Polsce. Może potrzeba czasu na nadrobienie zaległości? A może takie granie właściwie udaje się tylko w Stanach?

Wiesz, w "Krwi z krwi" nawijasz, że twoja rosyjska inkarnacja pewnie znałaby nuty. To nie jest tak, że jesteśmy trochę głupim muzycznie narodem?

- Michał Szturomski ma teorię, że polska muzyka jest najgorsza w Europie. Może nasi południowi sąsiedzi mogliby iść z nami w konkury, a tak to wszyscy, kur**, mają lepszą. Ale czy to nie jest trochę automatyczny autokrytycyzm?

Ale wiesz, w moich czasach lekcje muzyki w szkołach polegały na tym, żeby zaśpiewać z starym typem z gitarą "Nie płacz Ewka". Wystarczyło nauczyć się na pamięć tekstu, żeby dostać szóstkę. W Szwecji, chociażby, dzieciaki od małego poznają twórczość Franka Zappy czy uczą się grać na instrumentach. Może to o to chodzi?

- Kur**, moje pokolenie się uczyło grać na instrumentach i chu** z tego wychodziło. To było zbyt nudne dla młodzieży. U nas w szkole muzyki uczył oboista. Teraz wyobraź sobie naszą reakcję, kiedy on nas, kur**, próbował uczyć gry na oboju (śmiech). To było straszne, żal mi było typa. Generalnie lekcje muzyki w szkołach to jest kwestia, która wymaga dużego przewartościowania i przemeblowania. Należałoby napisać tę historię naprawdę od samego początku, mając na uwadze przede wszystkim to, że młodzież chłonie muzykę, ale chłonie ją zawsze w opozycji do zastanego porządku. Szukają czegoś, co zszokuje poprzednie pokolenie i muzyka się do tego dobrze nadaje. Lekcje muzyki w szkołach musiałyby mieć  w sobie z założenia coś wywrotowego, czyli musiałyby być jakimś zaprzeczeniem siebie samych. To jest trudna kwestia. Młodzież się zawsze nauczy muzyki sama. Nie można ich tego uczyć, trzeba im sprytnie podsuwać tak, żeby myśleli, że oni sami to znaleźli i wchłonęli, a to my im, kur**, podsunęliśmy tę kanapkę, perfidne dziady.

Jak w ogóle patrzysz na to, co dziś się dzieje na hip-hopowej scenie?

- Cieszy mnie, że hip-hop w Polsce ma dzisiaj taką pozycję, jaką ma. Ja pamiętam czasy naprawdę pionierskie i jakby mi ktoś wtedy opowiedział, że to tak będzie wyglądało po prawie 30 latach, to bym się bardzo ucieszył.

Mówisz serio?

- Nieironicznie uważam, że polski rap jest zaje***ty.

I jakbyś sobie wyobraził 30 lat temu, że rap zmieni się w trap, a potem w zasadzie w nowy pop, to byś był zadowolony?

- Tak, bo gatunek, który wpier***a własny ogon, zdycha. Może mi się do końca nie podobać kierunek tej ewolucji, ale jest to jednak jakaś zmiana, jest to tchnięcie czegoś w ten organizm. Nie jest to muzyka, którą chciałbym uprawiać, ale coś zawsze można sobie z niej wziąć. Na naszej płycie są dwa kawałki prawie trapowe. Nadbudowa odbiega, ale beat i groove mają trapowy. Oba te numery to moi faworyci na tej płycie, więc może następna płyta będzie trapowa? Sztu słucha trapu w ch**, on by pociągnął chętnie w tym kierunku, gdybym mu pozwolił.

Wybacz moje zdziwienie, ale totalnie się z tobą zgadzam. Z reguły jednak, kiedy z kimś o tym rozmawiam, spotykam się z całkowicie odwrotnym nastawieniem. Że ten worek z napisem "rap"  jest zbyt szeroki, że nie można postawić obok siebie powiedzmy Molesty i Szpaka. Dla mnie to jest wspaniałe, bo można z różnych kierunków czerpać pełnymi garściami i tworzyć kolejne świeże rzeczy.

- Otóż to. Jak patrzę na to, jakie nowości ukazują się w szerzej pojętym mainstreamie, to są to bardzo zróżnicowane rzeczy. Nie mówię teraz o całej czarnej muzyce, która jest dziś przebogata i chyba lepsza niż kiedykolwiek, tylko stricte o rapie. Był taki moment, kilka lat temu, że rzeczywiście większość brzmiała jednorodnie, ale teraz poszło to w bardzo różne strony. Niektórzy wracają nawet do boom bapu, tną pianinka jak Premier, robią bit jak Mobb Deep (śmiech). Każdy sięga gdzie indziej po inspirację. Może gdyby światowa muzyka nie poszła w tym kierunku, może gdyby hip-hop nie wyglądał tak, jak wygląda, to nam by się wcale nie chciało wracać z zespołem. Może moim kolegom by się wcale nie chciało znowu grać hip-hopu. A garną się do niego, bo hip-hop wygląda tak, że im się chce go słuchać i grać.

Mam wrażenie, że wielu muzyków chce grać rzeczy pod rap. Zaskoczyło mnie to, bo sam grywam z muzykami i zawsze podchodziłem do nich bardzo nieśmiało, z pozycji kogoś niższej rangi. Okazuje się, że oni się tym bardzo jarają. Z czego to twoim zdaniem wynika?

- Relatywnie niewiele jest hip-hopu granego na żywo, więc trochę nie ma reguł. W hip-hopie dwie rzeczy są pewne, kur**. Bit, znaczy bębny, i rap. To są ramy, a cała reszta? Cała reszta jest do wypełnienia i jest w tym duża swoboda. W żadnym innym gatunku takiej swobody nie ma, więc gdybym sam był instrumentalistą, to też bym chciał grać hip-hop.

"Polonez dla początkujących" według twojej relacji wszedł na album w ostatniej chwili, kiedy ten był już w zasadzie zamknięty. Gdyby "Ostatnie słowo" ukazało się bez tego numeru, byłoby dla ciebie tak samo udane?

- Nie, bo nie miałbym na niej jakiegoś zdecydowanego, osobistego highlightu. Czegoś, co chciałbym, aby po mnie zostało. Ważne jest, żeby na płycie taki numer był. Na "Sodomie" nie było takiego kawałka, a chyba na każdym poprzednim krążku udawało mi się zrobić coś, co z czego byłem zadowolony. Ja generalnie rzadko bywam zadowolony sam z siebie, więc te momenty, kiedy jestem, są dla mnie bezcenne. Bez "Poloneza" nie byłoby takiego numeru, w którym zamknąłbym wszystko, co chciałem aktualnie powiedzieć i zagrać.

Widziałem, że w poście na Facebooku przepraszałeś tatę za wersy z tego kawałka. Jakie twój ojciec miał w ogóle podejście do twojej twórczości?

- To jest długa historia. Mój ojciec się ze mnie śmiał, jak w wieku bodaj 14 lat postanowiłem nagle, że będę zajmował się muzyką. Śmiał się, bo sam próbował za młodu swoich sił w zespole, mieli jakieś nagrania radiowe nawet, nie była to zupełna frajernia. Zespół zakończył się w ten sposób, że ktoś przywiózł z zachodu płytę "Aqualung" Jethro Tull i pierwsze King Crimson. Oni tego posłuchali, popatrzyli po sobie i powiedzieli: "Dobra, kur**, to nie ma sensu" (śmiech). Uznali, że są tak daleko za tymi zespołami, że po co w ogóle się w to bawić. Toteż tato zdawał sobie sprawę z tego, jaki jest rozziew między możliwościami a ambicjami. Jak to zwykle bywa, jeśli rodzice mówią, że czegoś nie powinieneś, to się jeszcze bardziej upierasz i mówisz: "Ja wam jeszcze pokażę!". Ostatecznie, ładnych kilka lat później stanęło na moim, miałem swój moment dzikiej satysfakcji. Mój tato ze sceptycznym nastawieniem przybył na pierwszy koncert Afro Kolektywu i zaniemówił, a po koncercie powiedział coś w rodzaju "Synu, udało ci się coś kapitalnego". Ja powiedziałem: "Tato, ale to nie ja, to zawodowi muzycy, dlatego zagrali tak dobrze", a on mi odpowiedział, że to właśnie o to chyba chodzi, żeby robić coś takiego, by muzycy z najwyższej półki chcieli z tobą grać. To jest dla mnie ciągle wyznacznikiem tego, czy jest sens coś robić: że muzycy z najwyższej półki chcą ze mną grać, widzą w tym jakiś potencjał. Mnie to nobilituje, ja jestem amator.

Nawiązując trochę do numeru "Słodki Jezu": Czy ty się czujesz jakimś symbolem alternatywnego albo, przepraszam za to określenie, inteligentnego rapu w Polsce? Masz coś takiego?

- Jeżeli mógłbym być czegoś symbolem, to symbolem porażki. Nie chodzi mi o curriculum, tu nie narzekam, sporo osiągnąłem - niestety nie w aspekcie ekonomicznym, ale nie można mieć wszystkiego. Natomiast mnie irytuje w życiu i w sztuce etos sukcesu w ogóle, śmierdzi nieadekwatnością, bezkrytycznością, agencją reklamy, więc stawiam się w opozycji.

Na pewno mógłbyś być symbolem sabotażu własnej twórczości i sukcesu.

- Nie jest to sabotaż celowy, ale rzeczywiście wiele osób to zauważa.

Ta góra fekaliów w twoich tekstach to nie jest celowy sabotaż?

- Absolutnie nie. Powiedzmy sobie otwarcie, w ramach Legendarnego Afrojaxa publiczność tego właśnie, kur**, ode mnie oczekuje. Zainicjowałem sobie dyskografię "Przecież ostrzegałem", płytą pełną gów**, która zupełnie nie miała tworzyć jakiejś nowej historii, a być moją terapią, ale tak się złożyło, że to właśnie ona stworzyła to nowe otwarcie. I teraz, kiedy robię solo, to jeżeli nie będzie gów**, nikt tego nie będzie chciał słuchać. Przekonałem się o tym boleśnie, tworząc "Nikt nie słucha tekstów", płytę ambitną, łagodną, która była porażką na całej linii, tytuł okazał się proroczy. Teraz czekam, aż mi się nazbiera jadu, którym będę mógł strzykać solo, bo na siłę brutalizować przecież nie będę. Tam sabotażem jest "ŁADNIE". Natomiast w Afro Kolektywie jest raczej odwrotnie, tu jest przystań dla poezji, tu nie będę pił swoich rzygów na scenie (śmiech). Bo tu sabotażem jest "BRZYDKO". Fajnie mam, wolno mi wszystko, byle nie pomylić pudełka.

Myślisz, że któryś z twoich tekstów mógłby pojawić się w podręczniku do języka polskiego? "Polonez dla początkujących" na przykład?

- Nie bardzo. Jako wykładnia zasad zupełnie się nie widzę. Chociaż w sumie pamiętam takie plany, żeby Bursa znalazł się w podręczniku. Oczywiście nie z "Pantofelkiem" i nie z "Sobotą", ale w jakimś rozszerzonym programie kiedyś był. No a Bursa to przecież opór anarchia... Artysta z reguły wtedy już dawno nie żyje i chu** ma do gadania.

A gdyby znalazła się dobra i rzetelna konkurencja dla PŁYTKASTU (podcastu o najważniejszych albumach prowadzonego m.in. przez Afrojaxa - przyp. red.), chciałbyś, żeby ktoś rozebrał "Ostatnie słowo" na czynniki pierwsze?

- Myślę, że sprawiłoby mi to przyjemność, gdyby ktoś poszedł naszymi tropami i spróbował rozwikłać tę siateczkę, którą tam ponaciągaliśmy z różnych wątków. Świetnie się bawiliśmy z Michałem Szturomskim podczas tworzenia tego albumu. Pierwszy raz pracowaliśmy na zasadzie takiego podawania pałeczki, szczególnie przy numerach, które pisaliśmy każdy po połowie, czyli przy "Polonezie" i przy "Filosofem". Wiele razy wymienialiśmy materiał między sobą, a do tej pory nie stosowaliśmy takiej metody - albo była praca całym składem na próbach, albo ktoś przynosił gotowy do grania numer. Przyjaźnimy się z Michałem tyle lat, że rozumiemy się zupełnie bez słów, więc bawiliśmy się świetnie dopasowując kolejne elementy misternych układanek. Gdyby ktoś chciał się bawić równie dobrze fachowo je dekonstruując, byłbym zachwycony. Ale wątpię, raczej nie widzę podejścia dogłębnie analitycznego w dziennikarstwie muzycznym w ogóle, a w Polsce to już, kur**, zupełnie. Tak to chyba musi być, że muzykolog mówi do muzykologów, a ludzie do ludzi (śmiech).

"Ostatnie słowo" faktycznie będzie ostatnie, czy złapaliście bakcyla i wracacie na dobre?

- Są już jakieś plany, żebyśmy działali dalej. Myślę, że jeżeli trasa będzie sukcesem, a płyta się zwróci, to może być jakiś dalszy ciąg. Zwłaszcza, że ja mam w tej chwili tyle natrzaskanych szkiców, że mógłbym od ręki przynieść na próbę całą płytę - ostatnio oddałem cztery numery Kadetowi Szewczykowi i robimy EPkę na moich bitach. Nawet nie zabolało (śmiech). Wiem, że Michał i reszta składu ma podobnie. Toteż jeśli przedłużymy się jeszcze o płytę, to powstanie ona bardzo szybko, jestem o tym przekonany. Nasze nogi są jak z gumy, ale nasze lędźwie są nabrzmiałe.