Recenzja Afro Kolektyw "46 minut Sodomy": Niech coś wybuchnie, coś się spieni
Paweł Waliński
"46 minut Sodomy" to znowu piosenki. A te, wbrew opinii hejterów, Afro Kolektyw pisać zawsze umieli. Sęk w tym, że to piosenki dużo słabsze, niż ostatnio.
Tytuł wzięty od de Sade'a, zapowiedzi w wywiadach, że nowa płyta będzie wyjątkowo ponura i mroczna. Szczęśliwie Afro Kolektyw do Bolkowa raczej nie pojedzie. Chłopaki grają to, co grali ostatnio, może najwyżej w kilka odcieni ciemniejszej barwnej palecie. Czy tym razem udało się im wymknąć z szufladki z napisem "granie dla wkręconych/środowiska/akademików/innych muzyków"? Niekoniecznie. Bo choćby Afrojax połowę linijek tekstów wymienił na "Rączki do góry i klaszczemy", zespół nadal będzie miał nikły potencjał komercyjny.
Niedzisiejszy i nieprzebojowy jest cały ten instrumentalny entourage słyszalny pod piosenkowymi melodiami. To rzeczy "z archiwum polskiego jazzu", z Wodeckim w "Horyzontalni XYU", Zauchą i Dżamblami we frazowaniu. Bo mimo deklaracji o pisaniu po prostu piosenek, jazzu u Afro Kolektywu pozostało całe mnóstwo. Melodie również nie są wycyzelowane na podbój stacji radiowych (wyłączając może "Trójkę"), a Hoffman - przy całej swojej charyzmie lidera, tekściarza i frontmana - nie stanie się ot tak nagle fantastycznym śpiewakiem. Jest tak, jak poprzednio - Afro Kolektyw ze swoimi "pijako-poetyckimi" (jak je sami określają) piosenkami próbują być samodzielną warszawską poetycką konkurencją dla krakowszczyzny. Problem jest jednak taki, że brakuje tu porządnej blaszki w czoło, jaką było na przykład "Niemęskie granie".
Bardzo fajne wrażenie sprawia transowe, bolesne "Ochroniarzem być", czy zabawa a to z Kaczmarskim, a to z SDM/Krainą Łagodności w "Po co?". Kontrapunkt ślicznie hula w "Aaaureoli". Niezła melodia, doskonała perkusja i fantastyczne klawisze niosą znakomity "Gdybyśmy rządzili światem". Bardzo dobry jest singlowy "Pijany mistrz", z fantastycznym, przywodzącym na myśl francuską nową falę motywem na ksylofonie. To też jedna z najmocniejszych, jeśli nie najmocniejsza piosenka na płycie. Niestety, na tle innych wybija się nie dlatego, że to jakiś niesamowity przebój, ale dlatego że pozostałe numery są raczej letnie, niż gorące. Raczej chłodne, niż mrożące krew w żyłach.
Jasne, że "46 minut" warto posłuchać dla samych tekstów. Że to, co dzieje się w warstwie muzycznej jest niebywale, jak na pop, ambitne - słychać. Ale pachnie to wyrobnictwem, robotą rzemieślnika, a nie artysty. A zapowiedzi o rzekomej emocjonalności płyty biorą w łeb - emocje sprzedaje się tu kompletnie nieprzekonująco. Brakuje jakiejś wartości dodanej, czegoś, czego chłopaki jeszcze nam nie pokazywali, chwilowego przebłysku geniuszu. Nie ma decyzji, w którą stronę tak naprawdę pójść i Afrosi próbują chwycić za ogon wszystkie sroki na siczy. Coś jak Salvatore w "Imieniu róży". Mówił naraz wszystkimi językami i tak naprawdę żadnym. A efekt jest taki, że niby słucham świetnej, ambitnej muzyki, doskonałych i istotnych tekstów, ale w bani nie zostaje mi nic. Do poprawki, umiecie Panowie lepiej. Jak śpiewa sam Afrojax w "Ostatnim wyjściu z szafy": Niech coś wybuchnie/coś się spieni. No, niechże!
Afro Kolektyw "46 minut Sodomy", Universal Music Polska
6/10