Adam Nergal Darski (Me And That Man): Coś z nami jest nie tak [WYWIAD]

Adam Nergal Darski stoi na czele grupy Me And That Man /Oskar Szramka /materiały prasowe

- Jeden proces mniej czy więcej. To bez znaczenia - mówi w bezkompromisowej rozmowie z Interią Adam Nergal Darski. Lider grupy Behemoth właśnie wypuścił nowy album swojego pobocznego zespołu Me And That Man - "New Man, New Songs, Same Shit, vol.2".

Me And That Man to powstały w 2016 r. wspólny projekt Adama Nergala Darskiego (lider metalowej grupy Behemoth) i Johna Portera. W pierwszym składzie u ich boku pojawili się Wojtek Mazolewski (bas, kontrabas) i Łukasz Kumański (Fuzz, Proghma-C; instrumenty perkusyjne). Mazolewskiego w składzie szybko zmienił pochodzący z Włoch Matteo Bassoli (Proghma-C, eks-Blindead).

Grupa zadebiutowała singlem w dwóch wersjach językowych - polskiej ("Cyrulik Jack" - posłuchaj!) i angielskiej ("My Church Is Black" - sprawdź!). Autorami nagrania są Adam Nergal Darski (muzyka) i Olaf Deriglasoff (tekst). Jeszcze przed premierą albumu "Songs Of Love And Death" (marzec 2017 r.) poznaliśmy utwory "Ain't Much Loving" i "Cross My Heart And Hope To Die".

Reklama

W marcu 2018 r. okazało się, że drogi Nergala i Portera się rozeszły. Lider grupy Behemoth w jednym z wywiadów o współpracy z muzykiem mówił, że było to jedno z najtrudniejszych doświadczeń zawodowych w jego życiu.

U boku Nergala pojawił się Sasha Boole, pochodzący z Ukrainy wokalista i gitarzysta, który w ciągu trzech ostatnich lat wystąpił w Polsce ponad 200 razy. Co ciekawe, to on jesienią 2017 r. supportował Me And That Man. Sasha koncertował też u boku m.in. King Dude, Krzysztofa Zalewskiego, Lao Che czy CeZika.

Z nim w składzie zarejestrowano nowy album "New Man, New Songs, Same Shit, vol. 1" z marca 2020 r. Wśród gości na płycie pojawili się m.in. Corey Taylor (Slipknot), Brent Hinds (Mastodon), Matt Heafy (Trivium), Ihsahn (Emperor), Niklas Kvarforth z szwedzkiego Shining, Mat McNerney (Grave Pleasures), Jørgen Munkeby z norweskiego Shining, Landers Andelius (Dead Soul), Rob Caggiano (Volbeat) i Jérôme Reuter (Rome).

Kontynuacją tego materiału jest wydany nakładem Mystic Production album "New Man, New Songs, Same Shit, vol.2". Tym razem gościnnie pojawili się Gary Holt (Slayer, Exodus), Alissa White-Gluz (Arch Enemy), Mary Goore (pod tym szyldem kryje się Tobias ForgeGhost), Randy Blythe (Lamb Of God), Myrkur, Devin Townsend, David Vincent, Doug Blair (WASP), zmarły 19 listopada Hank von Hell (eks-Turbonegro)Olve "Abbath" Eikemo (Immortal, Abbath).

Adam Drygalski, Interia: Za co kochasz Polskę? Bo pewnie za coś ją kochasz.

Adam Nergal Drygalski (Me And That Man): - Niedawno ktoś mnie zapytał, czy nie wolałbym urodzić się w Skandynawii, bo pewnie w innym miejscu byłbym wtedy i ja i mój zespół.

I?

- Gdybym się urodził w Skandynawii, to umarłbym z nudów. Jednym z powodów, dla których kocham Polskę jest to, że tutaj nigdy się nie nudzę. Mamy ultra ciekawą historię. Jesteśmy jak płyty tektoniczne. U nas zawsze coś się dzieje, zawsze iskrzy, zawsze jest jakiś niepokój. Z jednej strony mamy przez to przej**ane, bo geopolitycznie jesteśmy między młotem a kowadłem, ale - z drugiej - dynamika życia zapewnia ciągłą stymulację.

Czyli trudna miłość, ale jednak miłość.

- Ostatnio zdecydowanie za często podnoszą mi się emocje. Z wieloma sprawami, które w Polsce się dzieją, totalnie się nie zgadzam, ale jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało - są tu dobre warunki do tworzenia ekstremalnej sztuki.

Im gorzej, tym lepiej?

- Jest w tym jakiś paradoks, prawda? Życzę Polsce, jak najlepiej. Tu mam przyjaciół, tutaj prowadzę biznesy i funkcjonuję przez zdecydowaną większość czasu z Behemothem. Życzę sobie i wszystkim swoim sąsiadom, aby żyło nam się względnie dobrze. Fajne jest normalne życie, takie, które fluktuuje, płynie. Życie, w którym raz jest lepiej a raz gorzej. Problem polega na tym, że ta sinusoida nastrojów w Polsce nie jest umiarkowana. Miotamy się od euforii po rozpacz. Te skoki nastrojów i ich dychotomia powodują, że trudno za tym nadążyć a coraz prościej tu oszaleć.

To polityka ma na nas taki wpływ?

- Jesteśmy skłóceni w zasadzie ze wszystkimi sąsiadami. To jest niebywałe. Znam wielu Czechów, często ich odwiedzam, często ze sobą rozmawiamy. To jest niemożliwe, żeby przeciętnego Czecha wk**wić, wyprowadzić z nerwów, a PiS-owi się udało. To ugrupowanie ma wielki dar do wywoływania konfliktów, czym wprowadza nas w stan permanentnego napięcia. Ostatnio wręcz parawojennego. Coraz trudniej mi mówić o tym wszystkim co się dzieje w Polsce na spokojnie. Czasem dochodzę do wniosku, że w odniesieniu do tych, którzy obecnie rządzą, przechodzi mi przez gardło tylko wulgarna, chamska nomenklatura. Bardzo trudno mi o decydentach mówić inaczej niż per "c**je".

To jest określenie z gatunku tych bezpośrednich.

- W słowniku zostały już tylko takie słowa. Nie należę do tej bandy świętojebliwców, która co chwila pieprzy o miłosierdziu. Jest mi do niej cholernie daleko, aczkolwiek wydaje mi się, że we mnie tego miłosierdzia jest więcej niż w statystycznym katoliku. Wycieranie sobie ryjów dekalogiem i tymi wyświechtanymi chrześcijańskimi hasłami jest czymś z gruntu obrzydliwym, gdy skonfrontujemy je z rzeczywistością. A rzeczywistość jest taka, że na granicy z zimna umierają niewinni ludzie, którym w żaden sposób my jako kraj nie pomagamy.

Granicy trzeba bronić. To jest odpowiedź dla wszystkich, którzy litują się nad migrantami.

- Wiem, że granicy trzeba bronić i zdaję sobie sprawę, że nie możemy tych wszystkich ludzi ot tak wpuścić. Nie wiemy kim oni są i jakiego typu prowokacje, zgaduję rosyjsko-białoruskie, za tą całą akcją stoją. Ale migranci, którzy utknęli w martwej strefie, są na koniec dnia ofiarami. Naiwnymi być może, ale jednak ofiarami, które nie zasłużyły na tak niehumanitarne traktowanie. Tymczasem za ich plecami stoją białoruskie oddziały z karabinami, z premedytacją ryzykujące ich zdrowie i życie a po drugiej stronie granicy stoją... polskie oddziały z karabinami, które też się nie potrafią pochylić nad potrzebującym pomocy człowiekiem.

No i po co tak na ostro? Zaraz się to skończy kolejnym procesem.

- Jeden proces mniej czy więcej. To bez znaczenia.

No dobrze, ale z czym my mamy problem w takim razie? W kraju, w którym zdecydowana większość ludzi wierzy w boga, nie powinniśmy mieć kłopotów z empatią. Z podstawowymi ludzkimi odruchami.

- Wielu ludzi rozminęło się z tym, czego są piewcami. Z tym co się mówi na kazaniu w kościele i z tym co się de facto praktykuje. Na koniec dnia niezależnie od tego, czy stoisz pod krzyżem, czy pod odwróconym krzyżem, czy pod jakimkolwiek innym znakiem - warto być przyzwoitym. Nie mówię, że ja jestem przyzwoitości wzorem, ale na pewno pracuję nad tym.

Co to znaczy?

- Na przykład to, żeby nikogo nie krzywdzić. Primo non nocere. Jak ktoś potrzebuje pomocy, to mu po prostu pomagam, jeśli jestem w stanie. Natomiast jak włączam raporty TOK FM, czy telewizję i słyszę te wszystkie okropne treści, od których nie potrafię się odciąć, to czuję, że coś z nami jest nie tak. Nie potrafię być obojętnym. Nie potrafię nie czytać, nie potrafię nie zauważać, nie potrafię zamykać oczu. I też nie potrafię milczeć. A kiedy już zabieram głos to nie potrafię samego siebie cenzurować, co z kolei najczęściej oznacza kłopoty.

Nie wiem, może to jest jakaś perwersja z mojej strony, że ja potrzebuję tej energii? Nie będę tego ukrywał, że gniew i niezgoda na zastaną rzeczywistość mogą być świetnym determinantem do działania. Inspiracją. Nie wyobrażam sobie siebie gdzieś na Dominikanie z drinkiem z palemką robiącego taką muzykę, jaką tworzę. Oczywiście czasem tam wpadam i jest bardzo przyjemnie, ale są to tylko desanty wyrwane z mojego codziennego życia. Jego większość spędzam tutaj, współistniejąc moimi sąsiadami, Polakami. Nie potrafię i chyba nie chcę tej polskiej pępowiny odciąć. 

Muzyka jest terapią?

- Często że tak. Dużo tej negatywnej energii w niej ląduje. Na nowej płycie Me And That Man też się znalazła, choć jest tam oczywiście sporo lżejszych tematów i humorystycznych akcentów. Ale tego zwykłego ludzkiego ciężaru tam nie brakuje.

Czym jest dla ciebie Behemoth?

- Behemoth to jest mój egzystencjalny ciężar. To jest moje zmaganie się z samym sobą. Z moim życiem i z tym wszystkim z czym sobie najczęściej nie radzę.

Wyobrażasz sobie życie bez Behemotha? Że pewnego dnia się pokłócicie albo że po prostu skończy się to wszystko w jakiś sposób?

- Kiedyś myślałem sobie, że będę po prostu rentierem, ale teraz... jak już trochę rentierem jestem myślę sobie, że życie bez głębszego celu, bez misji, życie bez inspirowania innych ludzi i czerpania inspiracji ze świata nie ma dla mnie sensu. Moje raison d'etre: muszę być aktywny i tworzyć, muszę się czuć potrzebny. Muszę wchodzić w interakcję ze światem. Mam czterdzieści cztery lata, tworzę muzykę od trzydziestu. Nie mógłbym tego tak po prostu odciąć bo to oznaczałoby wegetację. Mam potrzebę pozostawienia jakiegoś śladu po sobie., zaznaczenia siebie na mapie świata. Być może cała ta działalność artystyczna tylko wołaniem małego, zdesperowanego człowieczka do innych: "Halo! Wszechświecie, zauważ mnie! Mam ci coś do powiedzenia!".

I ten głos zapisany na przeróżnych nośnikach przetrwa i mnie i ciebie. Tylko że za sto lat ludzie pewnie zapytają, o czym ten gość śpiewa? O jakim bogu, o jakim diable?

- Może właśnie dziś walczę o to, żeby za 100 lat ludzie właśnie tak to postrzegali? I bardzo dobrze, niech pytają. Nie jestem od udzielania odpowiedzi, bo zadawanie pytań i zmuszanie do myślenia jest dużo lepszym motywatorem, niż dawanie rad, niczym jakiś wujo na weselu. Zgaduję, że dzięki technologiom które stworzyliśmy moja muzyka mnie przeżyje, co jest akurat fajne, więc to co robię, jest też poniekąd fundowaniem sobie nieśmiertelności. Być może będę miał wpływ na innych ludzi nawet wtedy, jak już mnie nie będzie.

To teraz o tym fundowaniu sobie nieśmiertelności z Me And That Man. Mamy nową płytę, która jak już sama nazwa wskazuje - "New Man, New Songs, Same Shit, Vol.2" - jest kontynuacją poprzedniej. I słuchając jej nie mogę się oderwać od utworu "Loosing my blues"! Jest taki rock'n'rollowy, że nie zdziwiłbym się, gdyby Lemmy wstał z grobu i poszedł po butelkę whisky.

- "Loosing my blues", czyli w wolnym tłumaczeniu "Już nie ogarniam, tracę kontrolę"... Tak, ja też lubię ten numer choć na samym początku wcale mi nie brzmiał. Dopiero jak doszły wokale poczułem siłę tej piosenki. Z tym utworem na samym początku były duże ciężary. Najpierw śpiewający na nim gościnnie Abbath wszedł do studia w nienajlepszym stanie i wysłał coś, co brzmiało tak, że nie nadawało się do jakiejkolwiek publikacji. Jak odsłuchiwałem te partie to na początku płakałem ze śmiechu, ale ostatecznie Olve wytrzeźwiał, wrócił do studia i zrobił fantastyczną robotę. On ma niesamowity talent, to taki blackmetalowy Lemmy, tyle że czasem dają o sobie znać jego demony, które musi ujarzmić.

Jak ci wszyscy ludzie znaleźli czas, żeby nagrać z tobą tę płytę? Lista osób, które wzięły udział w tym projekcie jest naprawdę długa. Blaze Bayley, David Vincent, Chris Georgiadis, wspomniany Abbath i wielu wielu innych.

- Był lockdown, wszyscy siedzieli w domach i dłubali w nosie zamiast grać koncerty. Te pierwsze miesiące izolacji przywitałem z otwartymi rękoma a potem zacząłem zastanawiać się, co w tym trudnym czasie można zrobić i tak trafiliśmy do studia. Nagraliśmy w nim połowę płyty, druga część to były numery stworzone przy okazji sesji do wolumenu pierwszego a jedna piosenka - "Blues & Cocaine" powstała w trakcie prac nad debiutanckim krążkiem. Na "Songs of Love and Death" była za luźna, trochę nazbyt żartobliwa. Trafiła do szuflady i teraz przyszedł na nią czas.

Dobrze, że zahaczyliśmy o pierwszą płytę, bo wtedy inaczej wyobrażałem sobie ten projekt. Myślałem, że będzie się udzielało na nim dwóch facetów, z zupełnie różnych bajek, którzy opowiadają sobie o świecie. Tymczasem poszło to w zupełnie inną stronę.

- Tak, bo John Porter jest tylko jeden i kiedy go zabrakło, trzeba było poszukać zupełnie innej formuły. I pojawił się pomysł, który został już totalnie wyeksplorowany na tych dwóch ostatnich albumach. Więc jeśli chcesz wiedzieć, czy będzie kontynuacja w tej formie, to na pewno jej nie będzie. Mamy dwie płyty, które są dla mnie bliźniacze, bo nawet jak zerkniesz na ich okładki, to złapiesz w mig, że one są komplementarne i zdziwiłbym się bardzo, gdyby powstała płyta z numerem trzy.

Me And That Man istnieje już ponad pięć lat. Kiedyś przeczytałem, że w założeniu miał to być projekt, który wychodzi ze świata muzyki ekstremalnej do innego, który ma wiele znaków zapytania i wiele odcieni. Wszystko zajebiście, ale pytanie jest jedno - co tobie daje Me And That Man?

- Odnosząc to do spraw damsko - męskich, czasem można usłyszeć od mężów swoich żon, że gdyby nie kochanka, to całe małżeństwo dawno trafiłby szlak. No więc Behemoth jest moją żoną i pewnie ten związek by przetrwał, ale najwidoczniej potrzebuję artystycznie... pobzykać na boku i stąd się wziął właśnie Me And That Man.

Czyli to jest twoja kochanka!

- Niezła, co?

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Nergal | Me And That Man
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy