Recenzja Me And That Man "Songs of Love and Death": Wielki hołd, dobry album

Zaskakujące połączenie osobowości tworzy niezbyt zaskakującą, ale przyjemną płytę, stanowiącą wielki hołd dla swoich muzycznych idoli.

Nergal
NergalWojciech OlszankaEast News

Wydaje mi się, jakbym całkiem niedawno marudził na niedobór supergrup z prawdziwego zdarzenia na polskiej scenie muzycznej. A tu proszę: właśnie wyszedł album grupy, której głowami są Adam Nergal Darski oraz John Porter. Co więcej, w grze wtórują im Wojtek Mazolewski oraz Łukasz Kumański. I trzeba przyznać, że skład Me And That Man potrafi elektryzować. Na pierwszy rzut oka mamy bowiem do czynienia z osobami z zupełnie innych światów.

Spójrzcie sami: lider i wokalista blackened death metalowej grupy łączy siły z człowiekiem, który "urockowił" Maanam. Po napisaniu piosenek dokooptują do sesji nagraniowych człowieka, który wyciąga jazz spod jarzma krytyków w muszkach. Co więcej, na perkusji przygrywa im współtwórca progmetalowej grupy, która nie ma żadnych oporów, aby coverować Bjork. Na szczęście, jeżeli coś nie gra w połączeniu tych osobowości, to tylko na papierze.

Gdyby po wcześniejszej twórczości zaangażowanych muzyków określić, kto tu rozdaje muzyczne karty, to zdecydowanie John Porter. Blues-rockowe klimaty z folkowymi inklinacjami liźnięte przez Brytyjczyka na albumach z Anitą Lipnicką tutaj zostają odarte ze swojego popowego nadbagażu, podobnie jak było na jego solowym "Honey Trap". To puste miejsce Nergal dopełnia elementami zaczerpniętymi z twórczości swoich idoli: Carla McCoya oraz - w szczególności - Nicka Cave'a. Dodajmy do tego wyraźną fascynację Johnnym Cashem oraz Markiem Laneganem i już wiemy, czego się spodziewać po Me And That Man.

Dzięki takiemu połączeniu dostajemy bowiem album barowy, okupiony toną wypalonych papierosów i wypitego alkoholu, ale jednocześnie skrywający w sobie gęste pokłady mroku i enigmatyczności. I to nie tylko na poziomie tekstowym, wszak jeżeli w tekście nie pojawiają się motywy zaczerpnięte z chrześcijańskich ksiąg, dostajemy wampirów, voodoo czy szamanów. Pod tym względem krążek stanowi idealną ścieżkę dźwiękową do filmów Jima Jarmuscha.

Podstawą w tym wszystkim jest jednak fakt, że nie mamy do czynienia z czymś stanowiącym nową jakość. Ale nie taki jego był cel! Muzycy nawet nie ukrywają hołdowniczego charakteru albumu, w "Voodoo Queen" zapożyczając główny motyw z "Runaway" Dela Shannona. Też was dziwi, że "Magdalene" nie rozwija się w "You Shook Me", ale za to doskonale rozpoznajecie ten motyw w "Shaman Blues"? Założylibyście, że "One Day" zostało napisane przez Johnny’ego Casha? Macie wrażenie, jakbyście słyszeli melodię z "Nightride" już wcześniej? Uwierzcie, że nie wy jedyni.

Zresztą same kompozycje nie są przesadnie skomplikowane - podstawę piosenek stanowią w większości vintage'owo przesterowane gitary lub gitara akustyczna zmiksowana w taki sposób, aby uwydatnić każde przesunięcie palców. I choć receptura wydaje się prosta, trzeba przyznać, że są tu zaskakujące smaczki: utrzymane w klimacie ciężkiego alt-country "Cross My Heart and Hope to Die" kończy się dziecięcym chórkiem, do którego po kilku taktach dołącza również Nergal. W "Better The Devil I Know" na saturowanych gitarach muzycy niespodziewanie osadzają smyczki, które wprowadzają do numeru posmaki słowiańszczyzny, a kiedy palce muzyków już oddalają od strun, dostajemy krótką solówkę na organach Hammonda.

I dobrze, że po takiej dawce nadchodzi moment wytchnienia w postaci melancholijnego "Of Sirens, Vampires and Lovers" zaśpiewanego solowo przez Portera. Zresztą ułożenie materiału i jego spójność to jego kolejna wielka zaleta materiału - atmosfera między numerami przeskakuje płynnie, a gdy już pojawiają się kontrasty, wydają się naturalnym kierunkiem odciążającym lub dociążającym album.

Oczywiście nie jest to pozycja idealna. Czysty śpiew Nergala nie jest tak warsztatowo dopracowany jak jego growl i to piosenki zaśpiewane przez Portera sprawiają więcej czystej radości ze słuchania. Z drugiej strony ta niedoskonałość wokalu Darskiego zaskakująco dobrze wpisuje się w charakterystykę brzmieniową "Songs of Love and Death". Jednocześnie można się zastanawiać, czy faktycznie zmiksowanie każdego numeru tak głośno było dobrym pomysłem.

To doprawdy niewielkie wady, bo ostatecznie otrzymaliśmy porządny album, do którego wraca się z przyjemnością. Jeżeli zaś po przesłuchaniu "Songs of Love and Death" wolelibyście odpalić jeden z albumów idoli Me And That Man, uwierzcie mi, zrozumiem. Wszak mamy do czynienia z wielkim hołdem, w wyniku którego powstała po prostu dobra płyta.

Me And That Man "Songs of Love and Death", Wydawnictwo Agora/Cooking Vinyl

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas