Tides From Nebula "From Voodoo to Zen": Gdy szufladki zaczynają uwierać [RECENZJA]
Tides From Nebula postanowili odświeżyć nieco już skostniałą formułę post-rocka. Niewątpliwie udało im się, choć jednocześnie szkoda, że zabrakło odwagi na coś więcej.
Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że post-rock dawno się wypalił i nie byłby w tym momencie daleki od prawdy: o ile pierwsze kroki gatunku spod znaku Bark Psychosis, Sigur Rós czy Godspeed You! Black Emperor były czymś naprawdę świeżym, o tyle gatunek poszedł w tak wąską ścieżkę, iż co druga grupa brzmi jak cover band Explosions in the Sky. Co więc postanowili zrobić panowie z Tides From Nebula? Postawili bardziej niż dotychczas na elektronikę i zbliżyli się jeszcze bardziej niż do tej pory w kierunku muzyki filmowej. Wszak "From Voodoo to Zen" mógłby być idealną ścieżką dźwiękową do jakiegoś dynamicznego filmu pełnego nieoczekiwanych zwrotów akcji.
Co do elektroniki - jasne, była już obecna w poprzednich nagraniach, bardzo mocno zaznaczyła się w końcu na "Safehaven". O ile tam jednak kierowała się w "depeszową" stronę, tak tutaj bliżej nam klimatów retrowave/synthwave, mających nawiązywać do VHS-owej kultury lat 80.
Przysłuchajmy się chociażby tym kosmicznym syntezatorom z tytułowego utworu: czy nie sprawdziłyby się one idealnie na ścieżkach dźwiękowych do filmu "Drive" albo gry "Hotline Miami"? Dopiero kiedy pojawiają się post-rockowe pejzaże gitarowych, słuchacz wyrywa się z tego poczucia obcowania z futurystycznymi dźwiękami, które działają na umysł na poziomie sentymentalnym. Cieszy zresztą jak sprawnie muzycy przechodzą z części naznaczonej elektroniką do części gitarowej.
W podobne klimaty wskakują przy rozpoczynającym album "Ghost Horses", które rozpoczyna się od budowania napięcia ciężkim syntezatorem, do którego z czasem dochodzi transowe arpeggio, by ostatecznie przekształcić się w agresywną nawałnicę z mocnymi bębnami, przesterowanymi gitarami oraz sporą dawką niepokoju.
Zaskakuje "Dopamine": z jednej strony mroczny, z drugiej posiadający w sobie jakiś taneczno-industrialny pierwiastek, pozwalający myśleć, że to zaginiona kompozycja Rammstein. A mimo tej mocniejszej strony twórczości, muzycy z Tides From Nebula dalej mają smykałkę do pięknie rozmarzonych melodii jak chociażby w klawiszowym outrze do "Radionoize" albo w "Nothing to Fear and Nothing to Doubt" - kompozycji chyba najbliższej tradycyjnie pojmowanemu post-rockowi.
Emocje są więc na miejscu, kompozycje są dobrze napisane. Co jest więc problemem? Cóż, mam wrażenie, że powoli "tidesom" ten post-rock zaczyna uwierać. Tak jakby chcieli się od niego odciąć brzmieniowo, wypróbować pomysły nie do końca zgodne z formułą, ale z drugiej strony post-rock to właśnie jest to, co jako Tides From Nebula robią. Muszą więc koniecznie odhaczyć po drodze gitarowe mgiełki, całą wymaganą gatunkowo zabawę w crescendo i diminuendo, wdrożyć trochę pompatyczności, a wszystko po to, aby przypadkiem nie wypaść za bardzo z szufladki.
Przecież najciekawsze momenty "From Voodoo to Zen" to właśnie te, w których muzycy odchodzą od post-rocka! Mowa nie tylko tu o tej twardej retrowave'owej elektronice, ale chociażby takich momentach jak wtedy, gdy przed czwartą minutą "The New Delta" kompozycja znacznie się uspokaja, a cały ciężar emocjonalny kompozycji przejmują klawisze. Wówczas Tides From Nebula bliżej do downtempo aniżeli post-rocka.
Kto wie - być może "From Voodoo to Zen" to takie niepozorne (dziwne to słowo jak na tak rozbuchaną aranżacyjnie płytę) badanie terenu, który muzycy w przyszłości będą chcieli zająć: mam taką nadzieję, szczególnie że naprawdę jestem ciekaw, jak zespół sprawdziłby się w innych ramach. Póki co pozostaje cieszyć się ich najnowszym albumem, bo mimo tego całego mojego marudzenia, to dalej naprawdę bardzo przyjemna pozycja i kawał dobrej muzyki.
Tides From Nebula "From Voodoo to Zen", Mystic Production
7/10