Saxon "Hell, Fire and Damnation": Barbarzyńcy old-timerzy [RECENZJA]
Paweł Waliński
Po dwóch płytach z coverami Saxon w końcu zaproponowali nam nowy studyjny materiał. I jasne, że taka muzyka nic w naszym świecie już nie ugra ani nie zmieni, ale bilet na tak jakościowego tripa w przeszłość kupię za każdym razem.
Problemem Saxon zawsze było to, że podczas gdy zawsze byli bardzo legitną kapelą NWOBHM, los kazał im zagrać w tej samej lidze, co Iron Maiden i Judas Priest. Przy całej rzeczonej legitności i sympatii, której trudno do nich nie mieć, tej rywalizacji wygrać nie mogli. Co nie znaczy, że jak w przypadku choćby Anvil, ich kariera to pasmo porażek.
Przeciwnie: od 1975 roku, a więc lat już niemal 50 okupują tę ciut niższą półeczkę, właściwie za każdym razem dowożąc materiał na przyzwoitym poziomie. A że robią to bardzo regularnie, a tym razem po raz 24., to tylko zdrowia życzyć. Choć, czemu trudno się dziwić, ze zdrowiem akurat może być w kratkę, czego dowodem rezygnacja z funkcji gitarzysty, jedynego poza Biffem Byfordem oryginalnego członka zespołu, Paula Quinna, którego zastępuje obecnie Brian Tatler z Diamond Head.
Saxon z nową płytą "Hell, Fire and Damnation". Kiedy koncert w Polsce?
"Hell, Fire and Damnation", co słychać już w mocno campowym intro, jest płytą jak na Saxon zdecydowanie bardzo epicką. Utwór tytułowy balansuje gdzieś na granicy między heavy a power metalem, co dla jednych będzie atutem, dla innych wadą nie do wybaczenia. No, ale refren przecież ładny i doskonale nada się, by śpiewała go publika na jakimś Wacken. Już na tym poziomie słychać, że gitarowy duet Tatler/Scarratt dogaduje się nie gorzej, niż Quinn/Scarratt, a forma wokalna Byforda nadal jest bardzo przyzwoita. Tylko ta epickość...
Zobacz również:
Lepiej jest w "Madame Guillotine". Nie, żeby tam brakowało patosu, ale jest to chyba najbardziej klasyczne NWOBHM, jakie słyszałem od bardzo długiego czasu. Bardzo oldskulowa, trochę priestowska w gitarach zwrotka, fajna opowieść o rewolucji francuskiej z absolutnie przebojowym refrenem trochę jak z Def Leppard czy nawet (oj, już słyszę te gromy na mój durny łeb) Mötley Crüe. Brawo. O sile wokalu Byforda - a facet ma 73 lata - przekonujemy się ponownie w "Fire and Steel", gdzie wydaje się próbować ścigać z Udo Dirkschneiderem. A sam zespół z priestowskim "Rapid Fire". Znów może przyczepię się, że wolę kiedy Saxon miast galopad trochę jednak buja, ale to już zwyczajnie kwestia osobniczych preferencji.
Poza tematami barbarzyńsko-bitewnymi (i rewolucją francuską) trafiamy tu też na ufoki, jak w klasycznie saxonowskim "There's Something in Roswell", chana mongolskiego ("Kubla Khan and the Merchant of Venice"; choć power-metalowy refren fuj!), wiedźmy z Salem, a nawet bitwę pod Hastings ("1066"), a więc ciężko narzekać na niedobór dosyć typowego metalowego sztafażu. Znalazło się nawet miejsce dla pirackich stacji radiowych, które nadając z wód przybrzeżnych omijały w latach 60. i 70. rządowy monopol na emisję, a które przybliżały młodzieży niechętnie widzianą u publicznych nadawców muzykę rockową.
"Hell, Fire and Damnation" to płyta w przepiękny sposób zanurzona w przeszłości. Bardzo, ale to bardzo niedzisiejsza. I to jest jej największym chyba atutem. Żadnych przebieranek, żadnego udawania, że ma się mniej lat, niż się ma. Jest w niej coś uroczo wręcz szczerego i wydaje się, że kto, jak kto, ale Saxon nie zamierzają w najbliższej przyszłości mówić ostatniego słowa. Ba! Przedostatniego również!
Saxon "Hell, Fire and Damnation", Warner
7/10
PS 30 marca Saxon zagra (jako gość specjalny wraz z Uriah Heep) w Tauron Arenie Kraków u boku Judas Priest.