Recenzja Imagine Dragons "Origins": Nie ma do czego wracać

"Origins" ostatecznie potwierdza, że Imagine Dragons są tylko produktem udającym zespół rockowy.

Okładka płyty "Origins" Imagine Dragons
Okładka płyty "Origins" Imagine Dragons 

Zawsze to powtarzam i będę to powtarzał: formuła Imagine Dragons wypełniona jest niesamowitym potencjałem. Problem z tą grupą tkwi w zupełnie innym miejscu. Co z samych możliwości, skoro nikt nie ukierunkowuje ich w stronę odpowiednio satysfakcjonującą artystycznie? Poważnie, sam pomysł nagrania rockowej płyty środkami zbieżnymi z taneczną muzyką elektroniczną prezentuje się nad wyraz intrygująco. Jednak zamiast jakiejkolwiek ambitnej realizacji tego pomysłu, dostajemy zwykły popowy produkt: wypolerowany, pozbawiony emocji, hołdujący temu, co akurat jest na topie. Tylko z podkręconą bajerą, że oto dostajemy kolejny album największej gwiazdy rocka ostatnich lat.

Nie dajcie się zmylić, bo Imagine Dragons bliżej do Seleny Gomez, Beby Rexhy lub Dua Lipy niż muzyki gitarowej. Niespecjalnie to dziwi, skoro dzielą tych samych producentów, m.in. w postaci szwedzkiego duetu Mattman & Robin, mających na koncie hity dla Carly Rae Jepsen, Gwen Stefani, Britney Spears oraz Nicka Jonasa. Ba, Ed Sheeran czy Shawn Mendes wypadają przy grupie Dana Reyonldsa jak uczestnicy Live Aid. I nie, wcale nie przesadzam.

Weźmy na przykład takie "Bad Liar" (posłuchaj w serwisie Teksciory.pl!). Utwór na pykającym, syntezatorowym motywie i pojawiającymi się od czasu do czasu, przestrojonymi w górę samplami wokalnymi wraz z perkusją układaną ewidentnie na komputerze to niemal kwintesencja tego, co króluje aktualnie w klubach. Brakuje jedynie jakiegoś wyrazistego dropa w funkcji refrenu. Ale, o ile to może się jeszcze podobać, to co powiedzieć o zupełnie bezsilnym "Cool Out"? Początek i refren mogą zwiastować dalszy ciąg retromanii na punkcie lat osiemdziesiątych, ale pozbawione sensownego aranżu zwrotki wybijają zupełnie z tego tropu. A że w całym numerze trafiamy jeszcze wyłącznie na mostek na cztery akordy, to ostatecznie nie dzieje się tu nic oprócz... nudy.

imagine DragonsChelsea LaurenGetty Images

"Machine" swoją mechaniczną perkusją sugerowałoby chęć nagrania stadionowego hitu, do którego będą klaskali wszyscy, ale to nie ta klasa, panowie. To nawet nie jest jej cień. Oprócz krzyków Dana Reynoldsa nie słychać w tym żadnej siły, gitary są bardzo mocno schowane, ledwo się przebijają, energia w żaden sposób nie zaraża, a refren przypomina bardziej przyśpiewki kolegów w barze niż coś, co ma nosić stadiony. Dobrze, że na koniec trafiamy na tę gitarową solówkę, z którą komuś zachciało się zrobić coś oryginalnego, więc pełni funkcję czegoś na kształt... dubstepowych wiertar? Trudno powiedzieć cokolwiek pozytywnego na temat "Boomerang" - repetytywny numer tworzony na najprostszych patentach kompozycyjnych (pozdrawiam ludzi znających teorię muzyki, nieźle się uśmiejecie!), składający hołd wszystkim bezpłciowym przebojom popowym nacechowanym elektroniką.

I można tak narzekać jeszcze i jeszcze. Wiecie, na infantylność kompozycyjną "Zero", która faktycznie nakazuje wrzucić numer do filmu animowanego, bo tyko wtedy wypada naturalnie. Na "Birds", która to piosenka poległa chyba na każdym polu, jeżeli chodzi o rolę wzruszającej ballady zalewając słuchacza banałami mogącymi odstraszyć nawet najbardziej egzaltowane drugie połówki.

Jeżeli coś się broni to trzy utwory. "West Coast" wchodzące w manierę alt-country, na którym Reynolds brzmi wyjątkowo świeżo, być może dlatego że to jedna z tych niewielu piosenek pozbawionych szarżowania z jego strony. Nieco kwadratowe, a jakże w tym urocze "Bullet in the Gun", urzekające znacznie brudniejszym brzmieniem w porównaniu do pozostałych utworów na płycie i chyba najlepiej rozegranym z całej pozycji refrenem. Do tego bardzo przyjemnie zaaranżowane "Natural" przypominające te lepsze momenty z "Evolve".

Owszem, na poprzednią pozycję Imagine Dragons można było narzekać, ale nawet przy niej "Origins" brzmi jak odrzuty podczas sesji. Nie jest to ani tak dopracowana płyta, ani nie ma nawet tej samej siły pod kątem przebojowości, czego Imagine Dragons mimo wszystko nie dało się wcześniej odmówić. Ten mariaż z popem zresztą nieszczególnie by przeszkadzał, gdyby nie fakt, że wypada tak bezpłciowo.

Może słuchałoby się "Origins" lepiej, gdyby nie kilka kwestii: znaczna część numerów brzmi tak samo. Proste, syntezatorowe pady w zwrotkach, elektroniczne bębny i snujący swoje wokale Reynolds, szukający okazji do krzyczenia w refrenie. Przez to poszczególne piosenki zlewają się ze sobą i na dłuższą metę stają się zwyczajnie monotonne. Do tego produkcja jest wyjątkowo nieprzyjemna dla ucha: blisko ustawiony wokal, głośność ustawiona na tyle wysoko, że miejscami porusza się na granicy przesteru, a potraktowanie całości limiterem w wyjątkowo brutalny sposób sprawia, że numery wydają się ściśnięte i zupełnie brakuje im dynamiki.

Imagine Dragons tytułem płyty zapewniają, że nie zapominają o korzeniach. Ja jednak czekam aż zapomną o liczbach odtworzeń przy utworach na serwisach streamingowych i zdecydują się stworzyć coś zgodnie z tym, co autentycznie czują, a nie tym, co aktualnie jest modne. Naturalności nie ma bowiem w nich już za grosz. Dzięki temu "Origins" to jeden z najgorszych albumów tego roku.

Imagine Dragons, "Origins", Universal Music Polska

2/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas