Recenzja Alice Cooper "Paranormal": Żaden kurczak nie ucierpiał
Kamil Downarowicz
Jest 1969 rok. W Toronto gra popularny zespół hardrockowy. Oszalała publika obija się o siebie pod sceną. Nagle w jej stronę wzlatuje kurczak, który niemal natychmiastowo zostaje rozszarpany na części. Nazajutrz prasa napisze, że to wokalista osobiście oderwał ptakowi głowę i wypił jego krew. Ten nie zaprzeczy. Od tego momentu będzie on już zawsze kojarzony z czerwoną gęstą mazią, scenami rodem z horrorów i innymi bezeceństwami. Tej etykietki nie zdoła już od siebie chyba odkleić do końca kariery. Nawet gdy jako prawie 70-latek nagra tak sympatyczny i nie robiący nikomu krzywdy album jakim jest "Paranormal".
Alice Cooper to żywa legenda. Choć przez wielu uważany jest za skamielinę rocka, którą powinni badać dzisiaj raczej paleontolodzy niż dziennikarze muzyczni, to w XXI wieku zdarzyło mu się nagrać dwie czy trzy naprawdę niezłe płyty. "Paranormal" zdecydowanie dołączy do tego zestawu.
27. studyjny album Alice'a Coopera, wyprodukowany wspólnie z Bobem Ezrimem (który współpracował m.in. z Pink Floyd, Jane's Addiction i Kiss), to bowiem całkiem niezły zestaw dwunastu piosenek obracających się wokół rocka, hard rocka i lekkostrawnego heavy metalu. Naszego artystę wspierają zacni goście: Larry Mullen (U2), Roger Glover (Deep Purple) i Billy Gibbons (ZZ Top), co dodatkowo urozmaica materiał.
Warto też wspomnieć, że w pudełku znajdziemy bonusową płytę zawierającą minialbum "Original Alice Cooper Band". Są to nagrania, które Vincent Furnier (prawdziwe nazwisko Coopera) zarejestrował z członkami swojego oryginalnego zespołu: gitarzystą i klawiszowcem Michaelem Bruce'em, basistą Dennisem Dunawayem i perkusistą Nealem Smithem. Nie ma co kryć, że jest to prawdziwy smaczek dla fanów.
Jedno trzeba przyznać - Alice trzyma się swojego image'u tak konsekwentnie jak Janusz Korwin-Mikke poglądów politycznych. Co może wywoływać dość komiczny efekt. Bo o ile ciężko jest nie reagować na banialuki pana z muszką drwiącym wyrazem twarzy, to tym ciężej nie uśmiechnąć się, zerkając na okładkę "Paranormal", z której rzuca na nas groźne spojrzenie dwugłowy rockman przyozdobiony w charakterystyczny makijaż. Dopiero gdy włączymy przycisk play okazuje się, że, ufff, nie mamy do czynienia z autoparodią.
Tytułowy utwór trzeba traktować jak najbardziej poważnie, bo to kawał dobrej, muzycznej roboty. Częste zmiany tempa, dynamiczne uderzenia elektrycznej gitary, wyrazista linia melodyczna oraz wpleciona w całość solówka - to po prostu musi się podobać! Niezłe wrażenie robi też, kojarzący się z twórczością Killing Joke, "Paranoiac Personality".
Warto zwrócić uwagę na "Fallen In Love", który pomimo klasycznego brzmienia z bluesowymi naleciałościami brzmi świeżo i momentami wręcz porywająco. Równie mocno i celnie potrafi kopnąć energetyczny "Private Public Breakdown", jazzujący "Holy Water" i przebojowo-radiowy "Genuine American Girl". Znalazło się oczywiście miejsce dla ballady w postaci "The Sound A" o lekko floydowskim, odrealnionym brzmieniu.
Cooper jest w formie, Cooper robi, to co umie najlepiej i nie stara się udawać kogoś, kim nie jest. Nie odcina też kuponów od kariery, za co mu chwała. Jeśli jego kolejne albumy mają być tak samo udane jak "Paranormal", to niech je nagrywa nawet do setnych urodzin.
Alice Cooper "Paranormal", Mystic Production
7/10