Reklama

Przewodnik rockowy. "Straszny" Alice Cooper

4 lutego 65 lat skończył mistrz rockowego horroru - Alice Cooper.

Śmiem twierdzić, że ci którzy w PRL-u słuchali rocka w jego Złotej Erze (w przybliżeniu lata 60. i 70. XX w.), znali go lepiej niż ich ówcześni rówieśnicy na Zachodzie! Dlaczego? Bo w czasach, w których nie było jeszcze telewizji satelitarnej, magnetowidów, DVD, PC-tów i oczywiście internetu, a koncerty zagranicznych artystów były na tyle rzadkie, że bilety na nie zdobywali tylko najzaradniejsi lub wybrani, cała nasza wiedza o rock'n'rollu, opierała na tym co najistoteczniejsze, czyli na jego słuchaniu.

Natomiast w "Wolnym Świecie", gdy tylko pojawiły się teledyski, MTV i jej podobne oraz kiedy upowszechniło się wideo, muzyka zaczęła być konsumowana także oczami. W efekcie popularniejsi stali się ci, którzy lepiej wyglądali (byli ładniejsi, seksowniejsi lub mieli efektowniejsze teledyski) niż ci, którzy lepiej grali i śpiewali. I żeby za bardzo nie rozciągnąć tego wstępu, szybko jeszcze dorzucę, iż miało to o tyle znaczenie, że my, nie mając możliwości by patrzeć... byliśmy po prostu zdecydowanie bardziej osłuchani.

Reklama

Logika podpowiada, że skoro powiłem takie intro, to zaraz pojawi się bezpośrednie odwołanie do biografii artysty, o którym ma być ten tekst. Ale będzie nieco inaczej, bo ów wstęp był mi potrzebny do wyjaśnienia... dlaczego tak naprawdę nigdy nie byłem wielkim fanem Alice Coopera. Po prostu w epoce Gierka (siódma dekada) niespecjalnie poruszały mnie opowieści o tym, z czego szczególnie słynął, czyli o jego scenicznych kreacjach i opinia, że jest on prekursorem oraz królem horror czy shock-rocka. Oczywiście czasem, w jakiejś przywiezionej z zagranicy gazecie, trafiałem na jego fotografie, ale te nie robiły na mnie szczególnego wrażenia. A do tego na płytach, obok solidnego glam-rocka z metalowym sznytem, wcale nie było słychać świstu spadającej gilotyny, stukotu upadającej ściętej głowy czy skwierczenia przypiekającego się na krześle elektrycznym ciała.

65 lat temu, dokładnie 4 lutego 1948 r., w Detroit, w Stanach Zjednoczonych, przyszedł na świat chłopiec, któremu rodziciele nadali imiona Vincent Damon (nie Demon!). Mamą oseska była Ella Mae z domu McCart, a tatą mający w swoich żyłach mieszankę francuskiej, indiańskiej, angielskiej, szkockiej i irlandzkiej krwi - Ether Moroni Furnier, świecki kaznodzieja w protestanckim Kościele Jezusa Chrystusa.

Wspominam o tym, bo raz, we wczesnym nastolęctwie Vincent był aktywny członkiem kościoła, do którego należał ojciec, a dwa, później, już w czasach rozkwitu kariery, często mówił o sobie, że jest gorliwym chrześcijaninem. Warto też odnotować, że przyszły rockman otrzymał całkiem solidne średnie wykształcenie, dzięki któremu miał otwartą drogę do kilku dobrych wyższych uczelni, ale z nich zrezygnował, bo miał już wtedy inny plan na życie.

W 1964 r. Vincent wraz z trzema kolegami zorganizował się w zespół, który jako The Earwigs wziął udział w lokalnym konkursie młodych talentów i który wygrał, mimo że żaden z jego członków nie umiał (!) na niczym grać, a ich występ polegał na... naśladowaniu Beatlesów. Skutki owego sukcesu zdecydowanie przerosły oczekiwania, bo chłopcy oczarowani magią sceny postanowili nauczyć się śpiewania, gitarowania i bębnienia (szybko w lombardzie kupili sobie instrumenty), a potem wzięli się za budowanie repertuaru. I jeszcze dwie uwagi: po pierwsze - Furnier był już wtedy głównym wokalistą grupy; po drugie - dzięki numerowi z udawaniem liverpoolczyków zdał sobie sprawę, że karierę w show-biznesie można zrobić nie tylko za sprawą samej muzyki, ale także za pomocą scenicznych kreacji pseudoteatralnych.

Następne lata to jak to zwykle w biografiach początkujących formacji: zmiany nazwy (najpierw na The Spiders, potem na The Nazz); przetasowania personalne; pierwsze single i oczywiście koncerty. Pod koniec 1966 r. zespół przeniósł się na stałe do Los Angeles. I to właśnie tam, a było to już w roku 1968, członkowie grupy dowiedzieli się, że znany już wtedy muzyk i producent Todd Rundgren ma formację używającą szyldu Nazz. Cóż było robić, zostało jedno, trzeba się był o przechrzcić.

Wybór padł na dość dziwną (bo sugerującą, że chodzi o dziewczynę) nazwę Alice Cooper. Jak wspominał później Vincent, wybrali ją, bo brzmiała dość niewinnie i świetnie pasowała do ich humorystycznych piosenek oraz coraz bardziej szalonych występów. Trzeba tu jeszcze dodać, że powoli krystalizujący swój sceniczny image Furnier w pewnym momencie uświadomił sobie, że dobrze byłoby zmienić swoje imię i nazwisko na jakiś pseudonim. W końcu zdecydował się na... Alice Cooper. Tym sposobem od tej pory przez następnych parę lat w Alicji Cooper śpiewała Alicja Cooper.

Później nastąpiły dwa ważne i dość dziwne wydarzenia. Najpierw menedżer Alice załatwił jej przesłuchanie u jednego z bogów rocka, u samego Franka Zappy. Tyle tylko, że na skutek nieporozumienia muzycy zastukali do drzwi Zappy nie jak ten sobie życzył o siódmej wieczorem, lecz... o siódmej rano. Efekt był taki, że wyrwany ze snu Frank najpierw (pewnie) sporo się naklął, a potem w ciemno (bez próby) podpisał z nimi kontrakt na trzy płyty długogrające. Stało się tak, bo uznał, że tacy desperaci muszą umieć coś interesującego grać i śpiewać, skoro wstali tak wcześnie, aby się pochwalić.

Natomiast drugie zdarzenie miało miejsce w czasie jednego z koncertów we wrześniu 1969 r. Otóż przy jednym z utworów członkowie zespołu zazwyczaj rozpruwali poduszki i obficie sypali pierzem na głowy publiczności. Tyle tylko, że owego dnia (ponoć przypadkiem) do owego pierza dostał się żywy kurczak, którego wokalista (znów ponoć) myśląc, że maleństwo umie latać, dziarsko wyrzucił w powietrze. Niestety ptaszyna mimo panicznej próby uratowania swego marnego życia, natychmiast wylądowała w środku kotłującego się tłumu, co oznaczało śmierć przez rozszarpanie na kawałki. No cóż, niby głupi incydent, tyle tylko, że następnego dnia prasa napisała, że Alice Cooper... odgryzł głowę kurczaczkowi i wypił z niego krew. Zaraz potem do Alicji zadzwonił Zappa i zapytał, czy to prawda? Gdy usłyszał jak było, powiedział... aby nikomu nigdy nie ujawniał, że tego nie zrobił! No cóż biznes to biznes.

Teraz przyspieszymy. Po nagraniu dwóch albumów, które przeszły prawie niezauważone, grupie Alice Cooper pozostała już tylko ostatnia szansa na odniesienie sukcesu. Stąd jesienią 1970 r. wraz producentem Bobem Ezrinem (tym od późniejszych sukcesów Kiss, Petera Gabriela, Pink Floyd, 30 Seconds to Mars, a teraz Deep Purple) bardzo starannie zarejestrowała kolejny longplay - krążek "Love It To Death". Efekt przerósł oczekiwania, promowana singlem "I'm Eighteen" płyta trafiła na 35. miejsce listy długogrających bestsellerów "Billboardu". To nie tylko dało szansę na kolejne nagrania, ale także pieniądze potrzebne do robienia coraz bardziej widowiskowego show. W odróżnieniu od innych artystów tworzących niezwykłe widowiska grupa Alicji postawiła na horror. Stąd przerażający (i już legendarny) makijaż lidera oraz cudownie podniecające (oczywiście niektórych) szubienice, gilotyny, zabawki sado-maso, uroczo obcinane głowy, żywe węże i inne radosne rekwizyty pozwalające na dobrą zabawę oraz na niczym nie skrępowane rozwijanie wyobraźni. Jednak trzeba koniecznie podkreślić, że owa otoczka tak naprawdę nikogo do końca nie bulwersowała, bo serwowana była z bardzo mocnym przymrużeniem oka.

Następnych 10 lat to: kolejne przeboje (ze "School's Out" na czele) i albumy (tu najważniejszy był "Billion Dollar Babies"); nowość w tamtych czasach - pierwsze teledyski z fabułą (do utworu "Elected"); coraz większe trasy koncertowe; decyzja wokalisty o zapoczątkowaniu kariery solowej (longplayem - "Welcome to My Nightmare") oraz... coraz mocniejsze uzależnienie od alkoholu, które jednak - jak mu się początkowo wydawało - zupełnie nie przeszkadzało w karierze ("Byłem najbardziej funkcjonalnym alkoholikiem na świecie").

W przeciwieństwie do 70., lata 80. były początkowo dla Alice Coopera nieudane, bo kolejne płyty przechodziły bez większego echa, a nowych przebojów nie było. Do tego picie w końcu niemal doprowadziło do rozpadu jego wieloletniego małżeństwa z choreografką i tancerką Sheryl Goddard (mają razem trójkę dzieci: najstarsze - córkę Calico; młodsze - syna Dasha i najmłodsze - drugą córkę, Sonorę Rose). Na szczęście podjęta przy ich wsparciu kuracja odwykowa w pełni się powiodła i sprawiła, że powoli zaczął odrabiać straty z nieodległej przeszłości. Oznaczało to, że znów zaczął dobrze nagrywać, sprzedawać i dawać koncerty. To z kolei na tyle go rozpędziło, że 1989 r. zarejestrował swój kolejny megaplatynowy album, płytę "Trash", z której wylansował światowy superprzebój - "Poison". Od tej pory działa z mniejszymi lub większymi sukcesami, łącząc rejestrowanie płyt i koncerty z licznymi występami w filmach kinowych (np. "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band", "Freddy's Dead: The Final Nightmare", "Świat Wayne'a", "Dark Shadows") oraz telewizyjnych ("The Muppet Show", "Monk"), a także z graniem w ulubionego golfa (rzecz jasna zapewne ludzkimi głowami, albo - co bardziej prawdopodobne - gałkami ocznymi).

Dzięki swoim dokonaniom doczekał się m.in.: wprowadzenia do The Rock And Roll Hall Of Fame; nagrania specjalnie mu dedykowanej płyty ("Humanary Stew: A Tribute to Alice Cooper"), na której pokłonili mu się tacy artyści jak Roger Daltrey, Ronnie James Dio, Slash, Bruce Dickinson; otrzymał własną gwiazdę w Alei Sław w Hollywood; Doktorat Honoris Causa Grand Canyon University oraz klucze do miasta Alice, w Północnej Dakocie. No, a do tego wszystkiego zdobył reputację jednego z najbardziej stylowych rockmenów w dziejach i rzeszę naśladowców z Kiss, Marilyn Mansonem oraz Slipknot na czele.

Czytaj także:

Ziszczony sen Alice'a Coopera

Poprzednie odcinki "Przewodnika rockowego"

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: przewodniki | "Przewodnik..." | Alice Cooper | urodziny
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy