Ozzy Osbourne "Patient Number 9": Testament szaleńca [RECENZJA]
Paweł Waliński
Jeśli już spisywaliście go na straty, to gryźcie się momentalnie w języki. Do krwi ostatniej. Bo "Patient Number 9" to nie starcze jęki ze szpitalnego łóżka czy kozetki tylko Ozzy w pełnym korowodzie szaleńców włażący wam do domu przez garaż.
Oczywiście, w takich sytuacjach zawsze odrobinę ciężko pisze się recenzje płyt. Pomijając już nawet cały nadbagaż wydarzeń wcześniejszych, od samego momentu zapowiedzi tej płyty Ozzy zdążył przejść covid i kilkakrotnie w mediach wypowiedzieć się o swoim zdrowiu i przyszłości w tonie cokolwiek mało optymistycznym. Wszyscy widzieliśmy też niedawne zdjęcia, na których nasz bohater chodząc korzysta nie tylko z laski ale również z pomocy osób trzecich.
Wyprowadźmy więc słonia z pokoju - jest duża szansa, że to już ostatnia płyta Ozzy'ego, która ukazuje się za życia zainteresowanego. Czy powinno to warunkować ocenę? Czy decorum odchodzenia (nawet jeśli jest ono na razie, szczęśliwie, "tylko spodziewane") ma warunkować odbiór nagrania? Nie.
Szczęśliwie mówimy o facecie, który choćby i "Pacjent numer 9" okazał się najgorszą płytą w jego karierze i tak ma dorobek, przed którym kłaniać się należy i nie ma w tym żadnej łaski. A przy okazji do czynienia z wcale niezłym albumem. Na pewno lepszym niż wydany dwa lata temu "Ordinary Man" a może nawet wszystko od czasu "Ozzmosis" z 1995 roku.
Już niepozorny cokolwiek singel czarował nas absolutnie ogromnym stadionowym refrenem, w dodatku - mimo że kucharek było przy nim pięć - był doskonale osadzony w tak tradycji solowych nagrań Ozzy'ego, jak i niósł w sobie fajny sabbathowski vibe. Dalej wcale nie jest gorzej. Feeria dobrych kompozycji, feeria znakomitych gości. A nie zabrakło też miejsca na typowe dla Ozzy'ego, trochę szczeniackie poczucie humoru, jak wtedy gdy przy dźwiękach gitary Mike'a McCready'ego z Pearl Jam wyśpiewuje, że ludzie odchodzą, ale on nie umrze, bo jest nieśmiertelny ("Immortal").
Mocno stonerowy riff przyniósł do studia Zakk Wylde ("Parasite"), a to i tak jeden z bardziej letnich fragmentów płyty. Perełką jest "No Escape From Now", z udziałem Tony'ego Iommi, które startuje jak najlepsze ballady Sabbs i majestatycznie krocząc ustanawia na albumie bardzo mocny punkt grawitacyjny (świetny jest ten klangowany bas!).
"One of Those Days" - kolejny sztos. Przy niemal folkowym reelowym, potupajowym refrenie idzie nawet zapomnieć o niesmaku związanym z tym, że melodię ogrywa (bardzo zresztą ładnie) na swojej gitarze król szurów, czyli Eric Clapton we własnej osobie. Król Ciemności i Król Szurów w jednym numerze. Nieźle, co? W "A Thousand Shades" Jeff Beck zadaje nam riff, który aż wrzeszczy że zaraz zamiast prawdziwego tekstu usłyszymy "I am fallen from grace and my ashes are scattered" (pozdro dla kumatych). Generalnie bardzo ładny comeback do czasów "Ozzmosis".
I można by tak ciągnąć właściwie do końca. Ciężko znaleźć tu numer naprawdę nieudany. Co dziwi o tyle, że "Ordinary Man" był tworem raczej umiarkowanie interesującym, a "Pacjenta" zaczęto przygotowywać właściwie zaraz po tamtych sesjach.
Tu jest o dziewięć piekieł lepiej właściwie na każdej płaszczyźnie. Blichtru nagraniu dodaje fakt, że poza dwoma przypadkami, cały ten materiał Ozzy napisał tym razem zupełnie sam. Ba! W pilotującym album teledysku do utworu tytułowego pojawiają się nawet narysowane przez niego samodzielnie demony.
A więc, jak wielokrotnie w jego życiu, Ozzy wydaje się oszukiwać śmierć, los, rachunek prawdopodobieństwa i bezczelnie sobie z nich drwić. I jasne, że w podobnym tonie dekadę temu mówiliśmy o Lemmym. Ale, póki jeszcze możemy, póki "Pacjent numer 9" nie stał się jeszcze "Testamentem szaleńca", pooszukujmy się, że może choć kilku z naszych idoli jest jednak osobami nieśmiertelnymi. Wszystkiego dobrego, Panie Osbourne!
Ozzy Osbourne "Patient Number 9", Sony Music Polska
7/10