Ozzy Osbourne "Ordinary Man": Rozliczenie? [RECENZJA]

Paweł Waliński

Nawet jeśli sama muzyka niekoniecznie ma taki wydźwięk, teksty nie pozostawiają złudzeń - Ozzy żegna nam się z muzycznym biznesem, a może nie tylko z nim. A tym samym zastawia pułapkę na recenzenta.

Ozzy Osbourne na okładce płyty "Ordinary Man"
Ozzy Osbourne na okładce płyty "Ordinary Man" 

Zapowiedź dwunastego solowego albumu Osbourne'a gruchnęła dosyć niespodziewanie. Bardziej spodziewana była towarzysząca jej smutna informacja o tym, że artysta zmaga się z chorobą Parkinsona. A to dlatego, że już za czasów udziału Ozzy'ego we własnym reality show, który - przypominam - zszedł z anteny już piętnaście lat temu, pojawiały się komentarze, że cokolwiek niestandardowy sposób poruszania się, mówienia i gestykulacji wokalisty to efekt albo korzystania z wesołych proszków albo choroby neurologicznej.

Dodawszy do tego, że ostatni album Ozzy'ego który można uznać za udany, to "Ozzmosis" sprzed dokładnie ćwierci wieku, weź tu człowieku skrytykuj i nie okaż się podlecem, sępem, bydlakiem nieczułym na cudze nieszczęście i nietruchlejącym w obliczu nieuleczalnej choroby.

Szczęśliwie nieszczęsnemu recenzentowi z pomocą przychodzi sam Osbourne, dowożąc album tak doskonale średni i niemal przezroczysty, że ani nie ma za co równać go z powierzchnią płaską, ani wychwalać pod niebiosa. Na dobrą sprawę prawie cały materiał popełnił tercet Osbourne - Chad Smith (Red Hot Chili Peppers) - Duff McKagan (Guns N' Roses) z pomocą Alexandry Tamposi (m.in. Kelly Clarkson, Camila Cabello) i Andrew Watta (m.in. Justin Bieber, Post Malone, Cardi B, Lana Del Rey). I albo to autosugestia, albo słychać dokładną sumę takich składowych, bo "Ordinary Man" rozpięty jest pomiędzy ambicją wielkiego radiowego hitu, a sentymentem za doomowo-stonerowymi, sabbathowskimi korzeniami, podanymi tu jednak raczej w okołogrunge'owym sosie.

Strasznie fajna jest historia, że zamiast "miesiącami siedzieć w piwnicy", trzej panowie, zupełnie bez ciśnienia, napisali całą płytę w tydzień. Sęk w tym, że nawet najmłodszy stażem w tym gronie Chad Smith, poważną karierę muzyczną zaczynał przeszło trzydzieści lat temu. Było się więc kiedy z pomysłów wystrzelać. I to słychać, bo "Ordinary Man" to jednak raczej zwyczajna przyzwoita rzemieślnicza robota, niż wyżyny geniuszu i ssanie natchnienia z samej krynicy muzycznej inspiracji.

Na dobrą sprawę połowę numerów można byłoby sobie podarować na etapie selekcji, na czele z nagranym z Post Malone'em "It's a Raid", mówiącym o pozbywaniu się koksu na widok wbijającej nam na kwadrat policji, a wiedziony riffem, którego Dave Navarro nie dał na "One Hot Minute" RHCP, bo miał masę lepszych.

Idąc tropem Navarro - otwierający album "Straight to Hell" daje wyobrażenie o tym, jak brzmiałoby Jane's Addiction, gdyby w 2010 roku McKagan zagrzał tam miejsca dłużej niż pół roku. I z tej perspektywy dobrze, że nie zagrzał. Tak beatlesowsko brzmiącego kawałka, jak zaśpiewany wespół w zespół z Eltonem Johnem tytułowy "Ordinary Man", Ozzy nie miał bodaj od czasu "Goodbye to Romance" z "Blizzard of Ozz". Tylko co z tego, skoro stara prawda mówi, że same nazwiska nie grają. A rzeczona balladka to jednak po prostu ślamazarny snuj. Typowym zapychaczem jest też na przykład pseudosowizdrzalskie "Eat Me" balansujące na granicy tematyki autokanibalistycznej i obsceniczno-seksualnej.

Ale są i numery na naprawdę przyzwoitym poziomie. Choćby doomowo stonerowy walec "Goodbye" czy niekoniecznie słusznie zjechane przez większość świata mediów społecznościowych w dniu premiery "Under the Graveyard". Owszem, bezczelna to epigonia Black Sabbath, ale ucho od niej nie gnije - przeciwnie.

Fajne jest "Today is the End", które ze zwrotki brzmiącej jak Alice in Chains wyprowadza kompletnie inny w klimacie, ale za to barwny w śliczną melodyjkę refren. A na rower idealnie nada się opowiadający o ufokach żyjących w głowie Ozzy'ego "Scary Little Green Men". Zaskakująco dobrze sprawdza sie też nagrany z Post Malone'em "Take What You Want", dowodzący, że skoro Osbourne z niezłym skutkiem dał się wcisnąć do reality show, to i do trapów się da.

A sam Ozzy wokalnie? Pal sześć legendę, wszystkie te pompatyczne określenia w stylu "dziadka", "ojca" czy "ojca chrzestnego" (brakuje chyba jeszcze tylko "stryjecznego pradziadka"), Osbourne wybitnym wokalistą nigdy nie był i na dobrą sprawę wszyscy śpiewacy z jego czasów i okresu odrobinę późniejszego mieli teoretycznie więcej atutów niż on. Sęk w tym, że Ozzy zawsze był doskonałym Ozzym. Najdoskonalszym. I czy pisał swój szaleńczy pamiętnik, czy szczekał na księżyc, czy dziś udaje zwyczajnego człowieka, to się nie zmienia i już nie zmieni. Złe nagranie z pewnością to nie jest. A że nie jest też szczególnie dobre...

Ozzy Osbourne "Ordinary Man", Sony Music Polska

6/10

Black Sabbath w Łodzi, 11 czerwca 2014

Zobacz zdjęcia z koncertu Black Sabbath w Atlas Arenie w Łodzi! Przeczytaj naszą relację!

fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki
fot. Bartosz Nowicki

***Zobacz także***

"Twoja twarz brzmi znajomo": Marcel Sabat jako Ozzy OsbournePolsat