Reklama

Ozzy Osbourne "Ordinary Man": Rozliczenie? [RECENZJA]

Nawet jeśli sama muzyka niekoniecznie ma taki wydźwięk, teksty nie pozostawiają złudzeń - Ozzy żegna nam się z muzycznym biznesem, a może nie tylko z nim. A tym samym zastawia pułapkę na recenzenta.

Nawet jeśli sama muzyka niekoniecznie ma taki wydźwięk, teksty nie pozostawiają złudzeń - Ozzy żegna nam się z muzycznym biznesem, a może nie tylko z nim. A tym samym zastawia pułapkę na recenzenta.
Ozzy Osbourne na okładce płyty "Ordinary Man" /

Zapowiedź dwunastego solowego albumu Osbourne'a gruchnęła dosyć niespodziewanie. Bardziej spodziewana była towarzysząca jej smutna informacja o tym, że artysta zmaga się z chorobą Parkinsona. A to dlatego, że już za czasów udziału Ozzy'ego we własnym reality show, który - przypominam - zszedł z anteny już piętnaście lat temu, pojawiały się komentarze, że cokolwiek niestandardowy sposób poruszania się, mówienia i gestykulacji wokalisty to efekt albo korzystania z wesołych proszków albo choroby neurologicznej.

Dodawszy do tego, że ostatni album Ozzy'ego który można uznać za udany, to "Ozzmosis" sprzed dokładnie ćwierci wieku, weź tu człowieku skrytykuj i nie okaż się podlecem, sępem, bydlakiem nieczułym na cudze nieszczęście i nietruchlejącym w obliczu nieuleczalnej choroby.

Reklama

Szczęśliwie nieszczęsnemu recenzentowi z pomocą przychodzi sam Osbourne, dowożąc album tak doskonale średni i niemal przezroczysty, że ani nie ma za co równać go z powierzchnią płaską, ani wychwalać pod niebiosa. Na dobrą sprawę prawie cały materiał popełnił tercet Osbourne - Chad Smith (Red Hot Chili Peppers) - Duff McKagan (Guns N' Roses) z pomocą Alexandry Tamposi (m.in. Kelly Clarkson, Camila Cabello) i Andrew Watta (m.in. Justin Bieber, Post Malone, Cardi B, Lana Del Rey). I albo to autosugestia, albo słychać dokładną sumę takich składowych, bo "Ordinary Man" rozpięty jest pomiędzy ambicją wielkiego radiowego hitu, a sentymentem za doomowo-stonerowymi, sabbathowskimi korzeniami, podanymi tu jednak raczej w okołogrunge'owym sosie.

Strasznie fajna jest historia, że zamiast "miesiącami siedzieć w piwnicy", trzej panowie, zupełnie bez ciśnienia, napisali całą płytę w tydzień. Sęk w tym, że nawet najmłodszy stażem w tym gronie Chad Smith, poważną karierę muzyczną zaczynał przeszło trzydzieści lat temu. Było się więc kiedy z pomysłów wystrzelać. I to słychać, bo "Ordinary Man" to jednak raczej zwyczajna przyzwoita rzemieślnicza robota, niż wyżyny geniuszu i ssanie natchnienia z samej krynicy muzycznej inspiracji.

Na dobrą sprawę połowę numerów można byłoby sobie podarować na etapie selekcji, na czele z nagranym z Post Malone'em "It's a Raid", mówiącym o pozbywaniu się koksu na widok wbijającej nam na kwadrat policji, a wiedziony riffem, którego Dave Navarro nie dał na "One Hot Minute" RHCP, bo miał masę lepszych.

Idąc tropem Navarro - otwierający album "Straight to Hell" daje wyobrażenie o tym, jak brzmiałoby Jane's Addiction, gdyby w 2010 roku McKagan zagrzał tam miejsca dłużej niż pół roku. I z tej perspektywy dobrze, że nie zagrzał. Tak beatlesowsko brzmiącego kawałka, jak zaśpiewany wespół w zespół z Eltonem Johnem tytułowy "Ordinary Man", Ozzy nie miał bodaj od czasu "Goodbye to Romance" z "Blizzard of Ozz". Tylko co z tego, skoro stara prawda mówi, że same nazwiska nie grają. A rzeczona balladka to jednak po prostu ślamazarny snuj. Typowym zapychaczem jest też na przykład pseudosowizdrzalskie "Eat Me" balansujące na granicy tematyki autokanibalistycznej i obsceniczno-seksualnej.

Ale są i numery na naprawdę przyzwoitym poziomie. Choćby doomowo stonerowy walec "Goodbye" czy niekoniecznie słusznie zjechane przez większość świata mediów społecznościowych w dniu premiery "Under the Graveyard". Owszem, bezczelna to epigonia Black Sabbath, ale ucho od niej nie gnije - przeciwnie.

Fajne jest "Today is the End", które ze zwrotki brzmiącej jak Alice in Chains wyprowadza kompletnie inny w klimacie, ale za to barwny w śliczną melodyjkę refren. A na rower idealnie nada się opowiadający o ufokach żyjących w głowie Ozzy'ego "Scary Little Green Men". Zaskakująco dobrze sprawdza sie też nagrany z Post Malone'em "Take What You Want", dowodzący, że skoro Osbourne z niezłym skutkiem dał się wcisnąć do reality show, to i do trapów się da.

A sam Ozzy wokalnie? Pal sześć legendę, wszystkie te pompatyczne określenia w stylu "dziadka", "ojca" czy "ojca chrzestnego" (brakuje chyba jeszcze tylko "stryjecznego pradziadka"), Osbourne wybitnym wokalistą nigdy nie był i na dobrą sprawę wszyscy śpiewacy z jego czasów i okresu odrobinę późniejszego mieli teoretycznie więcej atutów niż on. Sęk w tym, że Ozzy zawsze był doskonałym Ozzym. Najdoskonalszym. I czy pisał swój szaleńczy pamiętnik, czy szczekał na księżyc, czy dziś udaje zwyczajnego człowieka, to się nie zmienia i już nie zmieni. Złe nagranie z pewnością to nie jest. A że nie jest też szczególnie dobre...

Ozzy Osbourne "Ordinary Man", Sony Music Polska

6/10

***Zobacz także***

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Ozzy Osbourne | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy