Reklama

Megadeth "The Sick, The Dying... And The Dead!": Do śmierci długa droga [RECENZJA]

Jeżeli już stawialiście krzyżyk na Megadeth, ekipa Dave'a Mustaine'a postanowiła zaatakować z gracją, udowadniając jak bardzo się myliliście.

Nagrywanie "The Sick, The Dying... And The Dead" nie należało do najprzyjemniejszych doświadczeń. Nagrania rozpoczęły się w 2019 i mimo pierwotnych zapowiedzi wydania krążka jeszcze w tym samym roku, ostatecznie muzycy Megadeth zagościli w studio aż do końca 2021. W międzyczasie z grupy został usunięty jej etatowy basista David Ellefson, który - mimo kilkuletniej przerwy - może pochwalić się najdłuższym stażem w zespole zaraz po jej liderze.

A skoro o wilku mowa, sam Dave Mustaine w trakcie nagrywania płyty ogłosił, że walczy z rakiem gardła, na szczęście już pokonanym. Doświadczenia te zaowocowały najdłuższym czasem oczekiwania na nowy krążek Megadeth w historii - 6 lat bowiem musieli czekać fani na nową pozycję reprezentanta Wielkiej Czwórki Thrash Metalu. Czy było warto czekać? Czy Dave ma jeszcze coś do pokazania po tylu latach? I tu was zaskoczę, bo okazuje się, że jak najbardziej.

Reklama

Owszem, to witające nas w utworze tytułowym średniowieczne "Bring out your dead!" może brzmi groteskowo, ale już od pierwszych riffów gitarowych czujemy, że jesteśmy w odpowiednim miejscu. Muzycy momentalnie atakują barokowymi harmoniami, miejscami może nieco przesłodzonymi, ale krótkie uderzenia gitary rytmicznej trzymają wszystko w ryzach. "Life in Hell" to już natomiast pełnoprawny thrash metal z początków gatunku: urzekający agresywnymi, pędzącymi do przodu riffami i łupiącymi rytmicznie bębnami przypominającymi błyskawicznie o tym, na której płycie skończyła się Metallica.

Dave wraz ze swoim zespołem stawia głównie na ciężar i energię. "Junkie" ma w sobie punkowy pazur. W "We'll Be Back" muzycy pokazują zresztą pełnię mocy, zasypując słuchacza gradem szybko wyciskanego ze strun riffu, o który szybciej oskarżyłoby się zespół groove metalowy. O warstwę instrumentalną "Night Stalkers" natomiast posądzałoby się Slayer (choć Ice-T jest tu całkowicie zbędny). Solówki w obu utworach sprawiają natomiast wrażenie, jakby miały zaraz łamać palce, ale wszystko jest tu absolutnie na miejscu.

Jeżeli myśleliście, że rak gardła wpłynie w jakiś sposób na formę wokalną Dave'a, "The Sick, The Dying and The Dead" pokazuje w jakim błędzie jesteście. 61-letni już (!) muzyk potrafi wciąż ładnie zacharczeć, wie, jak w tę swoją charakterystyczną chrypę wdrożyć więcej melodii ("Soldier On!"), a nawet zejść niemal w death metalowy growl jak zaprezentował to w "Life in Hell". Nie obyło się jednak tak zupełnie bez zgrzytów. Takowym jest bowiem "Sacrifice", gdzie Dave wydaje się miejscami wręcz niedbały, do tego stopnia, że nie jestem do końca przekonany, czy śpiewa w odpowiedniej skali.

Nie da się nie zwrócić uwagi na "This Planet's On Fire" z Sammym Hagarem, które brzmi jakby Megadeth nagrali cover zaginionego utworu Motorhead - to ten sam sposób zagęszczania utworów riffami, identyczna maniera wokalna, aranżacja. Niemożliwe, aby grupa ś.p. Lemmy'ego nie stanowiła inspiracji.

A co z tekstami? Nic, czego nie mogliście się spodziewać. Dave wieszczy swoje fatalistyczne (a jakże realne) wizje, w których popadamy w samozniszczenie, a człowiek nie jest w stanie przezwyciężyć własnych słabości i ego, co tylko pogłębia słaby stan gatunku ludzkiego.

Oczywiście "The Sick, The Dying... And The End" to nie płyta, która jest w stanie zmienić cokolwiek w świecie metalu. Bez problemu w dyskografii grupy Dave'a znajdziecie krążki dużo lepsze. Dobrze wiedzieć natomiast, że po tylu przygodach Megadeth są w stanie dalej nagrać album, który jest po prostu dobry, a nie tylko dobry jak na weteranów gatunku.

Megadeth "The Sick, The Dying... And The End", Universal Music Polska

7/10


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Megadeth
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy