Reklama

Luxtorpeda "Omega": Tak ciężko jeszcze nie było [RECENZJA]

"Omega" to krążek naprawdę wyjątkowy na tle pozostałych pozycji w dyskografii Luxtorpedy i spore zaskoczenie dla wszystkich słuchaczy. Przynajmniej od strony czysto instrumentalnej.

"Omega" to krążek naprawdę wyjątkowy na tle pozostałych pozycji w dyskografii Luxtorpedy i spore zaskoczenie dla wszystkich słuchaczy. Przynajmniej od strony czysto instrumentalnej.
Okładka albumu "Omega" Luxtorpedy /materiały prasowe

Przy poprzedniej pełnoprawnej płycie Luxtorpedy narzekałem nieco na stagnację zespołu - żadnej rewolucji, ot takie "doskonalenie formuły", któremu przyklasnąłby Mike Love (kto ma wiedzieć, ten wie). Choć trudno było krytykować poziom wykonawczy "Anno Domini MMXX", to jednak nie była to pozycja specjalnie wyróżniająca się albo zapamiętywalna na tle pozostałych albumów Luxtorpedy. A "Omega"? Och, to zupełnie inna para kaloszy.

Nie chcę was trzymać w niepewności i napiszę to wprost - muzycznie to zdecydowanie najlepsza płyta Luxtorpedy. Żadne tam Przystanki Woodstock, Trójki, alternatywa dla tych, którzy boją się łatki "muzyki alternatywnej". To pełnoprawna płyta thrash metalowa, w której czuć inspirację najostrzejszymi momentami Metalliki, Slayera czy Sepultury sprzed czasów "Chaos A.D". Z kolei przechodząc na rodzime poletko, z pewnością odnajdą się tu fani Flapjacka i "Infernal Connection" Acid Drinkers.

Reklama

Tak brutalnie Luxtorpeda jeszcze nie grała. Rozpoczynająca płytę "Antonówka" już wprowadza nas w klimat, który będzie towarzyszył słuchaczowi w zasadzie do końca. Perkusja pędzi jak szalona i nie bierze jeńców, nieustannie idąc w blasty. Bas schodzi nisko i brzęczy, poruszając całymi wnętrznościami. Riffy gitarowe drażnią skórę niczym papier ścierny. Serio, gdy słyszę wejścia "Melisy" czy "Hydry", spodziewam się, że za chwilę pojawią się tutaj Tom Ayara albo Max Cavalera. Coś absolutnie wspaniałego.

Ale ci wokaliści się nie pojawiają i tu powstaje pierwszy zgrzyt. Jasne, o ile wokal Litzy brzmi jakby wokalista miał za chwilę zionąć ogniem i jest z tym brudem warstwy muzycznej zespajany bardzo dobrze, tak mam problem z zazwyczaj chwalonym przeze mnie Hansem.

Różnica między brzmieniem jego rapu a chropowatością śpiewu Friedricha pod tego rodzaju muzykę, wypada bardzo na niekorzyść członka Pięć Dwa. Cóż, to nie Zach De La Rocha. Partie brzmią zbyt "czysto" od strony miksu, jakby zostały wyjęte z zupełnie innych utworów. Przydałoby się mu rzucić wówczas jakiś overdrive, wtopić w pogłosie jak w "Podkute kto pyta".

Najczęściej brzmi dobrze dopiero wtedy, kiedy bębny się rozrzedzają, a gitary dają oddają chociaż odrobinę przestrzeni zamiast go przytłaczać. Stąd też czystą przyjemnością staje się kończące krążek "Ja", wyprodukowane wręcz idealnie pod wokal Hansa.

Choć album nagrany został jeszcze przed inwazją Rosji na Ukrainę, zaskakujące jest to, jak dobrze wpisuje się w obecne nastroje - temat wojny przewija się przez krążek dość często. "Krew z krwi" mogłoby wręcz służyć jako hymn wsparcia dla naszych wschodnich sąsiadów. "Ofiara z woli boli" to z kolei reportaż z linii frontu. Słowa Hansa "ja nie twój przecież ani ty mój wróg" jest właściwie całym streszczeniem bezsensu walki de facto w imieniu osób na szczytach władzy.

Trudno uwierzyć, ale nawet na tak ciężkim krążku jak "Omega" muzycy nie odpuszczają sobie okazji na mruganie. Oczywiście podszyte ironią czy wręcz sarkazmem. Konia z rzędem jednak temu, kto nie uśmiechnie się przy wersach "Kiedy kupuję fajki, to wybieram te z rakiem/Tych z impotencją, to nie biorę raczej". Hans zresztą od dawna wie, jak wbijać szpile, by dać słuchaczowi rozrywkę, a jednocześnie ruszyć jego szarymi komórkami.

I tu przechodzimy do ważnego punktu. Nie brakuje momentów kontrowersyjnych: w utworze "Fetor Mentora" pojawiają się treści skierowane przeciw środowiskom naukowym powiązane bezpośrednio ze sceptycyzmem muzyków wobec pandemii koronawirusa. Muzycy zresztą nie ukrywali nigdy swoich konserwatywno-liberalnych poglądów, nawet jeżeli nie wyrażanych wprost, to sugerowanych pomiędzy wersami. Wersy o papierosach pochodzą z utworu "Rauchen", który stanowi wręcz mowę obronną wobec sentencji "volenti non fit iniuria" (łac. chcącemu nie dzieje się krzywda). I to naprawdę byłoby do przejścia, gdyby nie przebijające się poczucie wyższości, najbardziej uderzające we wspomnianym już "Fetorze Mentora".  

W "Hydrze" postanowiono natomiast pobawić się w nazwiska ideologów totalitaryzmów. O ile ta słowna zabawa nazwiskami naprawdę robi wrażenie od strony czysto formalnej, to znów konfliktuje się z samą treścią. Nie jestem bowiem przekonany czy stawianie Nietzsche'ego, którego filozofia została znacznie naciągnięta przez nazistowskich propagandystów, obok chociażby otwarcie komunistycznego zbrodniarza, jakim był Mao Zedong, to nie zbyt duże ślizganie się po powierzchni i upraszczanie zjawisk. To pozostawiam już wam do przemyślenia.

Gdybym miał oceniać samą warstwę muzyczną albumu "Omega", z pewnością powiedziałbym, że to pozytywne zaskoczenie roku. Słychać tu autentyczną pasję, wojowniczą duszę, przywiązanie do szczegółów brzmieniowych, co owocuje porcją świetnego thrash metalowego grania, które nie ma w sobie - o dziwo - ani odrobinę dziadowania. Tak jak "Anno Domini MMXX" sprawiało wrażenie porcji muzyki pisanej pod Hansa, tak "Omega" jest wręcz na wskroś "litzowa".

Chciałbym postawić wyższą ocenę przez to, co dzieje się w muzyce, ale nie umiem, gdy jeden z wokalistów sprawia wrażenie nie do końca z nią zgranego. Boli to o tyle, że bardzo często Hans stanowił magnes w twórczości Luxtorpedy. Ale koniec marudzenia - i tak oceniam tę płytę pozytywnie.

Luxtorpeda, "Omega", Stage Diving Club/Metal Mind

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Luxtorpeda | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy