Luxtorpeda "Anno Domini MMXX": Lokomotywa znów pędzi [RECENZJA]
Cztery lata przerwy nie przyniosły ze sobą żadnej rewolucji, ale fani Luxtorpedy i tak powinni być zadowoleni.
Był taki moment, w którym Luxtorpeda pognała tak, że trudno było ją nadgonić - cztery albumy w ciągu pięciu lat w czasach powszechnego streamingu muzyki to norma, ale jeszcze dekadę temu był to raczej przejaw pracoholizmu. A jednak nawet to tempo musiało utrzymać się tylko do jakiegoś momentu. Przerwa między "MYWASWYNAS" z 2016 a "Anno Domini MMXX" była najdłuższą od czasu powstania zespołu.
Nie ukrywam, że intrygowało mnie to, co mogło się zdarzyć po tak długim oczekiwaniu. W jakimś stopniu Luxtorpeda bowiem intrygowała. Naprawdę trudno zrobić zespół, który łączyłby hardrockowe czy wręcz heavymetalowe podejście do grania, z rapem, a jednocześnie automatycznym skojarzeniem nie byłoby Rage Against the Machine (sprawdź!). Ale tak jak kiedyś udało się to zapomnianemu Backflip (posłuchaj!), tak Luxtorpeda też stworzyła brzmienie, które głęboko utwierdzone jest w kraju nad Wisłą. Jest w tym jakieś irracjonalne poczucie swojskości, które trudno nawet opisać, ale wiadomo od razu, że nigdzie indziej na świecie dana rzecz by nie powstała.
Czy czteroletnia przerwa sprawiła, że formuła Luxtorpedy przy "Anno Domini MMXX" uległa jakiejś zmianie? Otóż... niespecjalnie. To często proste, bardzo klasyczne granie z gatunku tego z nisko osadzoną przesterowaną gitarą, bębnami, które uruchamiają kark i odpowiednio wysuniętą partią gitary basowej dynamizującą całość. Za to nie wiem czy to tylko moje wrażenie, ale wydaje mi się, że śpiewu Litzy jest tu mniej niż zawsze - z drugiej strony te miejscami niemal wycharczane refreny w jego wykonaniu bardzo dobrze kontrastują ze stonowanym na ogół Hansem.
Dobrze na całość naprowadza rozpoczynający album duet "Progres nie problem" oraz "Instrumentalnie" - dynamiczne, lekko stonerowe kawałki, aczkolwiek z powodu totalnego braku zaskoczenia pozostawiające pewien niedosyt. Dalej na szczęście dzieje się nieco więcej, przynajmniej pod kątem samym konceptów. Taka "Bonędza City" z gościnnym udziałem Piotra Fronczewskiego, to parafraza historii Kaina i Abla na modłę westernową.
Najciekawiej na płycie z pewnością wypada "Na czworakach" z Hansem pełniącym rolę narratora. A ponieważ to utalentowany gawędziarz, to wie, jak wciągnąć słuchacza. Alegoria do aktualnej sytuacji na świecie i teorii spiskowych nie jest co prawda zbyt subtelna (albo powiedzmy wprost - nie jest wcale), ale narracja i kreacja świata są zbyt pomysłowe, aby przejść obok nich obojętnie. I to niezależnie od tego, jakie uczucia może wzbudzić piosenka po przesłuchaniu.
Obojętnie nie da się też przejść obok "Hołdu" (sprawdź!), który - podejmując temat Poznańskiego Czerwca 1956 - pewnie chętnie będzie porównywany do piosenek Sabatonu (zobacz!). Tylko może właśnie dlatego, że temat jest bliski muzykom, zostało to podane z dużo większym smakiem niż przesłodzone populistyczne pierdy szwedzkiego zespołu. Owszem, w tym numerze usłyszycie dudy i to ich partia wraz z tym, w jak płynny sposób przechodzą w solówkę gitarową, to chyba jedno z lepszych użyć tego instrumentu. Dobrze słyszeć tu gościnnie Deepa z 5-2, który wyraźnie ostatnia wraca do swojego poetyckiego oblicza.
Mam jedynie wrażenie, że kompozycje są tu mniej agresywne, brudne i nieokiełznane niż na "MYWASWYNAS". Prób eksperymentów też jakby mniej, a na plus takich utworów jak "Matarapatytaparatam" czy "Cel" na pewno zadziałałoby ich skrócenie.
Przy czym to w gruncie rzeczy stara dobra Luxtorpeda. Żadnych rewolucji, dalej ten sam Litza, dalej ten sam Hans, dalej ta sama muzyka, za którą tęsknili fani. Czy po czterech latach przerwy tylko tyle wystarczy? Pewnie nie wszystkim, ale jest naprawdę w porządku.
Luxtorpeda "Anno Domini MMXX", Stage Diving Club
7/10