Lady Gaga "MAYHEM": Koncepcja sławy lubi się z obawami i niepokojem [RECENZJA]
Matka wszystkich Potworków wróciła. I to nie jest tak, że gdzieś sobie poszła, opuszczając fandom, ale wróciła w kontekście mrocznych wyobrażeń fanów, którzy od lat czekali na syntezę właśnie tych ciemniejszych wybryków Mother Monster. Teraz, za sprawą "MAYHEM", to wszystko dostali, a i tak znajdą się głosy, że zadanie nie zostało wykonane tak, jak powinno.

Muszę przyznać, że zeszłoroczna premiera "Disease" trochę mnie rozczarowała. Choć zapowiedź wyglądała obiecująco, w całości kawałka, oczywiście mocnej, niemal perfekcyjnej wokalnie i strukturalnie, brakowało mi tego, za co pokochałem Gagę. W "Disease" nie odnalazłem duszy, przesłania, chęci wyzwolenia za wszelką cenę, a przecież ta w warstwie lirycznej wybrzmiewa najgłośniej. Coś mi nie grało i zwróciłem się wtedy nawet do mojej przyjaciółki, która studiowała muzykę i sama ją tworzy. "Masz rację, zabrakło duszy" - powiedziała, co trochę mnie zasmuciło. Trzymałem kciuki za siódmy album Gagi tak, jakby od tego zależała moja przyszłość. Bo a nuż zależy!
Odetchnąłem z ulgą, gdy tylko usłyszałem pierwsze dźwięki utworu "Abracadabra". Wiedziałem, że ten jedenastoletni Bartek, który tańczył w salonie ze swoją siostrą do "Bad Romance" czy "Alejandro", połknąłby ten refren w całości i długo by o nim nie zapomniał. Klip do "Abracadabra" jest czymś na wzór wizualnego orgazmu - światła, idylliczna scenografia, choreografia, która przywodzi na myśl najlepsze ruchy Gagi skondensowane w jeden, motyw walki do samego końca i chęć wytrwania w najlepszym wydaniu sprawiły, że piosenka stała się monumentem w karierze Stefani zawczasu.
"Garden Of Eden" ma potencjał na komercyjny sukces, a to za sprawą jednego z chwytliwszych refrenów na całym projekcie. "Dobra piosenka jest niczym bez chwytliwego refrenu" - wielokrotnie powtarzała Gaga. I nie pomyliła się, bo, choć produkcja "GOE" wprost wybuchła w rękach Gesaffelsteina i Andrew Watta, nic by nie zdziałała bez hooku, który wbija się w głowę na trzy tygodnie bez przerwy na siku.
Początek "Perfect Celebrity" od razu zabrał mnie w krainę wyjącej "Government Hooker", ale tylko trochę się mną pobawił. Tekst utworu zasługuje na to, aby się nad nim pochylić, jednak trudno mi było skupić myśli, bo nagle zaatakowało mnie centrum. Perfekcyjny świat staje się niewygodną machiną - jest autorefleksyjnie, dosadnie, wręcz autokrytycznie. Gaga wyładowuje swój gniew i frustrację nie tylko na branży, ale i na sobie samej. Opisuje swoją emocjonalną walkę z perspektywy wygranej, a jednak równowaga płata jej figle pod stopami, bo koncepcja sławy lubi się z obawami i niepokojem. A przecież Gaga urodziła się w przebraniu. Właściwie to tym przebraniem jest - dopasowuje tylko kolor włosów do ulubionej filiżanki o wzorze zasłyszanym na herbacie u Alexandra McQueena. Spoczywaj w pokoju McQueen! Na bank uwielbiałbyś "Vanish Into You". Ja kocham! Pierwszy raz puściłem ten kawałek we Włoszech, na dachu, obok osoby, której mógłbym wykrzyczeć do ucha refren jak mantrę.
Na "Killah" trochę się zawiodłem - a bo to Gesaffelstein, który mógł mocniej, mógł bardziej, mógł inaczej na tracku, gdzie David Bowie i Prince mieli zakazany romans. Jeden procent rozczarowania, reszta pełnią zachwytu, bo "Zombieboy", nie wiem dlaczego, równocześnie mnie rozśmieszył i roztańczył. Pomyślałem sobie: "dlaczego w mroku Gagi często pachnie cukrem pudrem?", a potem przypomniałem sobie o całym "Born This Way", który kocham, a który przecież warstwę wizualną ma groźniejszą od dźwięków. No, może oprócz jednego kawałka. "Heavy Metal Lover"... you'll always be famous.
"LoveDrug" wytatuuję sobie na zębach. O mały włos nie zrobiłem tego przy "LoveGame", które wydaje się pierwowzorem sztuki tytułowania utworów przez Gagę. To jej dziedzina, to sygnowane opuszczenie spacji, to jej świat, to jej chaos, z którego nomen omen wyszła w ładzie i harmonii. Co prawda "How Bad Do U Want Me" zajeżdża Taylor Swift, ale też bym zaryzykował, gdybym wiedział, że taki styl ma swoją prywatną armię na TikToku. A fragment z bridgem już tam hula i trenduje na całego. A win is a win! A jeśli o bridge'ach mowa, ten w "Don't Call Tonight" jest po prostu mistrzostwem. Przez chwilę myślałem, że przełączyłem na "Nightcall" Kavinsky'ego albo niepostrzeżenie przerzuciłem się w świat "Starboya" The Weeknda.

"Shadow Of A Man", teasowane pod koniec filmu koncertowego "Gaga Chromatica Ball", żyje w Małych Potworkach już od jakiegoś czasu. Rozwija się, dojrzewa i kumuluje emocje. Krąży legenda, że Michael Jackson towarzyszył Gadzę przy tworzeniu tego numeru. Nie kłamię! Nie czas na ściemnianie, bo przy "The Beast" możemy odetchnąć tylko pozornie. Gaga wchodzi w świat miłości, którą darzy Michaela Polansky'ego. Ten gość pogodził Gagę z jej korzeniami i dał jej nawet symboliczny "Blade Of Grass". To historia, miejmy nadzieję, z happy endem, z uśmiechem, z hołdem oddanym fanom i własnej spuściźnie. Gaga zrobiła to, o co ją prosiliście. A przecież błagaliście na kolanach. Nie ma nic bardziej denerwującego od starego geja, który powie ci, że "stara Gaga jest lepsza". Przeczytajcie to zdanie jeszcze raz. Jeśli nie rozumiecie, pozostaje wam tylko wrócić do "Marry The Night" i zamknąć się w szufladzie bez klucza. "Amen Fashion"!