Hawkwind "Stories from Time and Space": Opowieści kosmicznej treści [RECENZJA]
Paweł Waliński
Rok po wydaniu poprzedniej płyty, space rockowi klasycy idą za ciosem. W ubiegłym sezonie, zgodnie z tytułem "przyszłość nie czekała", dziś Hawkwind zdają nam z niej raport.
Pisanie recenzji płyt zespołów takich, jak Hawkwind to wcale niełatwy kawałek chleba. Raz: grają od 1969 roku, czyli 55 (sic!) lat, dyskografię mają kolosalną, dwa: z raz obranej drogi rzadko im się zejdzie, a więc różnice stylistyczne między ich albumami nie są jakieś szczególnie wielkie, trzy: powiedziano i napisano o nich przez te lata tyle, że zaprawdę ambicja, by stwierdzić w ich kontekście coś odkrywczego, to porywanie się z motyką na słońce.
Zdumiewa i napawa optymizmem za to witalność zespołu, szczególnie lidera, Dave'a Brocka, który w tym roku kończy 83 lata, a jego ostatni sezon wyglądał tak: wydał płytę, pojechał z nią w trasę i... właśnie wydał kolejną płytę. Oj, jakże zazdroszczę, nie sądzę by czas i zdrowie były dla mnie równie łaskawe.
"Stories from Time and Space" startuje w tym kontekście dosyć ironicznie, bo od "Our Lives Can't Last Forever", w którym Brock kontempluje to, jak krótkim czasem dysponujemy na tym łez padole. Warto zauważyć, że numer zaczyna się od partii klawiszowych, które - ku mojemu bezdennemu zdziwieniu - obsługuje na płycie niejaki Tim Lewis. Co w tym dziwnego? A to, że pan Lewis szerszej publiczności znany jest jako Thighpaulsandra, czyli człowiek, który pod koniec ich istnienia stał się trzecim członkiem nieodżałowanej, genialnej formacji Coil, a który współpracował również choćby z Julianem Cope'em.
"Our Lives" to smutny numer, wspaniale ciągnięty starczym głosem Brocka. Tu nie ma miejsca na wygładzanie linii wokalnych w studiu, więc kiedy Brock śpiewa, że "czas na nikogo nie czeka", to zrazu znać, że jest to przekaz z atestem najwyższej prawdziwości. A kiedy już się posmucimy, czas jednak załadować się do naszej kosmicznej rakiety w "The Starship". To, co nasi old timerzy tu wyprawiają, doskonale uświadamia nam, że choć może szczególnie głośno i często się o tym nie mówi, Hawkwind dla wszelkiej maści grup robiących w trans i powtarzalność od wielu lat jest kompletnym elementarzem. Weźcie sobie choćby szwedzki Goat. Przecież to wypisz-wymaluj tak właśnie grający Hawkwind, tyle że z dodatkiem (oszukanych) etnicznych wokali.
Na całej przestrzeni płyty Brock na bardzo wiele pozwala też Lewisowi - posłuchajcie choćby wstępu do "What Are We Going to Do While We're Here". Przecież to brzmi jak - nie przymierzając - The Who z czasów "Baba O'Reilly" albo coś z katalogu Tangerine Dream. A później jeszcze bezczelny, nonszalancki saksofon, który wiedzie do serii zaskakujących stylistycznych zmian. Jeśli prog rock miał i ma jakikolwiek sens, to z pewnością raczej w takim wydaniu, niż na płytach potwórków pokroju Pendragon albo Camel. Nie ma chyba większego sensu kontynuować analizy ścieżka po ścieżce - "Stories" to po prostu Hawkwind, taki jakim miał i ma być, choć jak możecie zorientować się powyżej, a to odrobinę inaczej zniuansowany, a to z dodatkiem nie odwracających kijem Wisły nowalijek.
Jeśli do czegoś można się tu przyczepić, to do produkcji. Tak, jak zwykle w przypadku Hawkwind, jak i wielu innych grup prog rockowych jest po prostu płaska, katastrofalnie brakuje dołów. No, ale cóż, taka to już chyba konwencja.
"Stories" nie jest może najwybitniejszym albumem formacji. W obszernej dyskografii znajdą się ważniejsze, bardziej kanoniczne. Ale ciężko też powiedzieć o nim jakiekolwiek złe słowo. To oczywiście płyta nie dla wszystkich, konkwencję space rocka czy samych Hawkwind kupuje się albo nie. Ale "Stories" z pewnością nie przynosi Brockowi wstydu. Co to, to nie. A za obrzydliwą okładkę ktoś powinien zawisnąć.
Hawkwind "Stories from Time and Space", Cherry Red Records
7/10