Dead Cross "II": Patton na muzycznej kozetce [RECENZJA]

Paweł Waliński

Spadki formy, nie tylko artystycznej, ale zwyczajnie - ludzkiej, zdarzają się każdemu. Szczególnie w covidzie czy wobec chwilowego niedostatku światła na półkuli północnej. Jak się okazuje, nie oszczędzają też tych pozornie żelbetowych.

Okłada albumu Dead Cross "II"
Okłada albumu Dead Cross "II"materiały prasowe

W niedawnym wywiadzie Patton mocno uskarżał się na pustki, których covidowy lockdown dokonał w jego życiu psychicznym. Nie wgłębiając się w szczegóły, izolacja w przypadku tak aktywnego przecież, i to od wielu lat, muzyka zmusiła go do odwiedzenia terapeuty w temacie fobii społecznych i stanów lękowych.

Szczęśliwie pomoc przyniosła skutek i oto mamy naszego ulubieńca znów w formie i to w dodatku w jednym z fajniejszych projektów, jakie swym talentem zaszczyca. A więc supergrupie złożonej z niego, Dave'a Lombardo oraz Michaela Craina (Retox) i Justina Pearsona (the Locust, Retox, Head Wound City).

Na "II", wydanej pięć lat po debiucie, znajdziecie naklejkę, że oto jest to eksperymentalny hardcore albo crossover-thrash. Owszem. Tak jest. Ja dotagowałbym to jeszcze może noise rockiem i szeroko pojętą awangardą. Ale tak, to mniej więcej poletko, które obrabia nasz kwartet. I jest to w miarę fajna jazda, bo i riffu smacznego nie brakuje, i energii jest wręcz naddatek, i oczywiście Patton jest Pattonem, a ze swoimi możliwościami, to on pod prysznicem albo na sedesie potrafi wydobyć z siebie dźwięki nieosiągalne dla wielu innych wokalistów.

Są numery, jak "Heart Reformer", "Christian Missile Crisis" czy blackflagowskie "Nightclub Canary", które są dosyć prostolinijnym hardcorem i one, a owszem, brzmią bardzo poprawnie. Łyżka dziegciu z kolei trafia się tam, gdzie panowie kombinują. O ile za samą chęć kombinowania szacun. Wszak gdyby nie owo, to 5500 lat temu nie wymyślilibyśmy koła. Tyle, że wziąwszy dotychczasową dyskografię Pana Wokalisty, a szczególnie choćby Mr. Bungle i Fantomasa (w którym swoją drogą również gra Lombardo), to co pokazuje nam Dead Cross jest jednak... letnie.

To nie ten kaliber szaleństwa i nie ten kaliber eksperymentu. Co jednocześnie i jest pewnym zarzutem, przynajmniej dla mnie prywatnie, a jednocześnie może być bardzo dobrą wiadomością, dla tych którzy Fantomasa i w ogóle to bardziej eksperymentalne pattonowskie oblicze uważają za sztukę dla sztuki, jakiś niemożebny przerost formy nad treścią. Szanuję inną niż moja opinię. Z tym, że gdybym ją podzielał, wolałbym chyba słuchać go w Faith No More czy Tomahawku. Choć przy takich ryjących łeb przelotach jak "Ants and Dragons" ręka trochę drży, czy jednak nie zbackspace'ować poprzedniej opinii.

Jak podpis Dudy nie czyni z nielegalnych sędziów sędziów legalnych, tak wokal Pattona nie czyni z przyzwoitej płyty płyty wybitnej. Tym niemniej pozostaje się cieszyć, że nasz sympatyczny trickster ogarnął banię i zapewne wróci do swojego zwyczajnego trybu absolutnej biegunki kreatywnej. Oddać mu trzeba, że szyjąc jak z pepeszy nie zawsze się trafi, a on i tak trafia częściej, niż średnia. "II" spokojnie można uznać za pewnego rodzaju muzyczną kozetkę, którą Mike kończy terapię. Nic tylko kupić popcorn i czekać, co będzie wyczyniał dalej.

Dead Cross "II", Mystic

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas