Bon Jovi "Forever": Uwiąd kreatywny [RECENZJA]
Paweł Waliński
Bon Jovi na nowej płycie deklaratywnie chcą "powrócić do rockowych korzeni". Deklaratywnie. Bo to, co dowożą brzmi raczej, jak pomylone zamówienie w Bolt Food albo Glovo.
Nie ukrywam, że z Bon Jovi mam pewien problem. A właściwie mam ów od czasów albumu "Crush". Jasne, że nawet na łonie ejtisowego pudel metalu, zdobnego w lycrę, obcisłe jeansy i trwałe, ekipa Jona Bon Joviego nie należała do czołówki ściśle rockowej. Już przy okazji świetnych przecież pięciu pierwszych płyt, nierzadko złe języki urządzały sobie heheszki, że za dużo w Bon Jovi boysbandu, a za mało solidnego rockowego składu. Sęk w tym, że o ile podówczas była to naprawdę czysta złośliwość, o tyle dziś - choć latka mijają, a wraz z nimi uroda - jest to obiektywny stan i standard.
Momentem granicznym było właśnie "Crush", kiedy grupa z New Jersey przestała właściwie udawać, że interesuje ich granie rocka i już zupełnie, najczęściej balladziarstwem naprawdę podłego sortu albo pseudo-rockowymi potworkami bardziej pasującymi jakiejś Avril Lavigne, niż poważnemu zespołowi ("It's My Life" anyone?), przesunęła się w kierunku radiowej sieki.
Po drodze gdzieś wytracił się też zapał i poziom kompozytorski, a ego lidera i wokalisty rosło odwrotnie proporcjonalnie do zniżki formy. Skończyło się między innymi odejściem z zespołu Richiego Sambory, który - owszem - jako powód podawał chęć poświęcenia się córce, ale w 2021 roku podczas jednego z odcinków "Deep Hidden Meaning z Nilesem Rodgersem" dodał, że miał dość trzymania gęby na kłódkę i przemilczania swojego kompozytorskiego wkładu w dorobek grupy, tylko po to, by Jon Bon Jovi wypadał na jego tle lepiej. "Forever" to tylko kolejny dowód na to, że wcale niemały musiał być ów samborowski dorobek, bo Bon Jovi bez niego są absolutnym cieniem samych siebie.
Słuchać to od pierwszego taktu. "Legendary" z naiwnymi chórkami w refrenach i pretensją do bycia stadionowym hitem to kawałek, na który Kings of Leon (nie, żebym ich lubił - przeciwnie) nawet by nie splunęli. Kwadratowy, toporny, sformatowany na kompletnie przezroczysty radiowy "hit". Podkreślam cudzysłów. Irytuje też głupkowaty tekst. Szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę, że niektóre wczesne numery Bon Jovi całkiem sprawnie podejmowały tematy społeczne, polityczne, ekonomiczne, klasowe ("Livin' on a Prayer" anyone?). Może nie na poziomie artystycznym ich ziomka z New Jersey, Bruce'a Springsteena, ale nadal to, co słyszymy na całym właściwie "Forever", to kolejny dowód kreatywnego uwiądu pana Bon Joviego.
Za pseudosowizdrzalską rytmikę snującą się przez właściwie cały album (choćby w "We Made It Look Easy") tercet producencki Bon Jovi-Shanks-Rubel powinien we włosienicy wędrować piechotą do Canossy. A że po drodze mieliby ocean, to tylko dla świata lepiej. Brzmienie "Forever" jest po prostu skandaliczne, przesłodzone, kompletnie pozbawione jakiejkolwiek dynamiki, jest totalną antytezą tego, o co powinno chodzić w muzyce rockowej, a więc buntu, łobuzerstwa, pewności siebie czy wręcz bezczelności. Nie chcę szermować age'istowskim stwierdzeniem, że to coś dla gospodyń domowych, ale trudno pozbyć się takiego właśnie mentalnego obrazu.
W ciut lepszym "Living Proof" znów nauocznia się brak Sambory, rozpoznawalny po tym, że zespół ucieka się do starej sztuczki z użyciem talk boxa (ponownie: "Livin' on the Prayer" anyone?). "Waves"... próba ponownego nagrania "Blaze of Glory", z tym że do oryginału mająca się jak pasztetowa do foie gras. "Seeds" - znowu kwadratowy klocuch brzmiący jakby "Amerykanin płakał jak komponował".
Powiedzieć, że ta płyta to dziadostwo, to nic nie powiedzieć. Prędzej rzuca się na usta coś ze zbiorku zawierającego określenia w stylu: "gniot", "skandal", "skok na kasę", "tragikomedia", "żenada". Naprawdę ktoś powinien w końcu zamknąć ten cyrk, bo niesmacznym jest oglądanie tak widowiskowego twórczego upadku i opluwania własnej - jak by nie było - legendy. Muzyczny potworek. Otoczyć kordonem sanitarnym i trzymać się z daleka.
Bon Jovi "Forever", Universal
3/10