Birdy "Portraits": Wyprawa w nieznane, wyprawa w zapomniane [RECENZJA]
Paweł Waliński
Wyprawa Birdy w lata osiemdziesiąte na papierze brzmi trochę absurdalnie, jak choćby moja wyprawa w czasy, gdy największe sukcesy święcił jej stryjeczny dziadek, Dirk Bogarde. Tymczasem w rzeczywistości dostajemy fantastyczną płytę stawiającą ją w pierwszej lidze damskiego popu z Wysp.
Od czasów, kiedy Jasmine van der Bogaerde (nic dziwnego, że woli poręczne "Birdy") zawojowała świat coverem "Skinny Love" Bon Ivera, minęło 12 lat i cztery płyty. I jasne, że pisanie w kontekście artystki z takim dorobkiem o tym, że po raz n-ty zdaje (lub nie) test na dojrzałość pachnie odrobinę recenzenckim lenistwem. Ale wydaje się, że właśnie tak jest, bo dla naszej bohaterki "Portraits" to odważny krok - nie do przodu, a właściwie w całkiem odległą przeszłość - jeśli chodzi o to, jakimi dźwiękami poczęła się otaczać.
Zrazu uchylmy rąbka tajemnicy, "Portraits" to nagrana jakby pod patronatem Florence Welch (posłuchajcie choćby "Raincatchers") eskapada w elektronikę lat osiemdziesiątych. Mamić i przestraszać to może ze względu na rocznik, kiedy Birdy się urodziła, to jest 1996. Zapewniam jednak, że ejtisowe brzmienia ma nasza bohaterka wyczute do granic możliwości. Tropami, które ją na "Portraits" wiodą, mogą też być Susanne Sundfør oraz Ladytron ("Ruins I"), Kate Bush (wiem, leniwe porównanie, ale... "Your Arms"). Ale nie tylko z damskiego popu z epoki, lub na epokę stylizowanego, Birdy nam czerpie. Na "Portraits" znajdziemy i echa melancholii Echo and the Bunnymen, i sekcje rytmiczne brzmiące jak przeszczepiony na łono współczesnego popu post-punowy angst ("Automatic").
Przy tym w większości (niechlubnym wyjątkiem tu choćby tani mariah-careyjny "Heartbreaker") są to napradę mocne numery, świadczące, że wyrosła nam na poziom znacznie wyższy niż po prostu zaszytej w swojej sypialni balladziary, która inspiracji doznaje jedynie w obecności pluszowego misia niepranego od czasów dziecięcych.
Birdy A.D. 2023 to wokalistka pewna siebie, czasem - a owszem - naddatkowo melodramatyczna, ale czy podobnego zarzutu nie można było uczynić i nie czyniono choćby Ianowi McCullochowi czy Mozzowi? Takie czasy, takie brzmienia. Ale poza dosyć oczywistymi inspiracjami, czekają nas też zaskoczenia i to właśnie wokalne, bo czyż nie jest takim jazzujący utwór tytułowy zdobny w chaos wokalny przywodzący na myśl klasyki Laurie Anderson albo Mereditch Monk?
Można utyskiwać, że kategoria revivalowego popu pęka ostatnimi czasy w szwach - nie tylko za granicą, ale i nawet w naszym kraju. I będzie to oczywiście prawda. Ale jeśli zmieniać swoje brzmienie w tym kierunku, to o ile robi się to tak znakomitą płytą, wszystko jest na swoim miejscu. Kiedyś tego niepranego pluszaka trzeba w końcu wyrzucić, a z sypialni wybrać się na dyskotekę.
Birdy "Portraits", Warner
7/10