Nikt nie spodziewał się takiego koncertu Massive Attack na Open'erze. "Kolejne grupki opuszczały koncert"
To była najbardziej mroczna i niepokojąca wersja Massive Attack, jaką można było zobaczyć w całej historii grupy. Jeśli ktoś przyszedł na ten koncert, by wypić piwo i potupać nogą przy "Karmacomie" czy poprzytulać się na "Paradise Circus", to dość szybko dostał kopa w skroń. Zamiast ciepłego trip-hopowego basu pionierzy tego gatunku zaserwowali w Gdyni rzężąco-wyjące gitary, wojenne sceny i ciężkie pytania. Nigdy w historii Open'era nie było na głównej scenie tak brutalnego i psychodelicznego występu.

To piąty koncert Massive Attack na Open'erze i siłą rzeczy w takich sytuacjach pojawia się pytanie: co zespół może mieć nowego do zaproponowania? Pytanie tym bardziej na miejscu, że od ostatniej dużej płyty ekipy z Bristolu minęło 15 lat. Po drodze była co prawda EP-ka "Ritual spirit", ale kawałki z niej też były już grane w Polsce.
Otóż okazało się, że Massive Attack mogą tym samym repertuarem zrobić zupełnie inny koncert. Niezapomniany występ. Również dla tych, którzy szybko z niego uciekali.
Początki były dość niewinne. Bardziej absurdalnie niż psychodelicznie. Zaczęło się od wyskakujących na telebimach nagłówków mediów, ale tego typu inscenizacje towarzyszą koncertom Massive Attack od ponad 20 lat. Gdy ich zapętlenie w połączeniu z wbijającymi się w głowę dźwiękami osiągnęło już maksymalny poziom, dość groteskowo zabrzmiał housowy ultrahit europejskich parkietów "In my mind" w wersji Gigi D'Agostino. To z niego wyłonił się dudniący bas "Risingson" - klasyk zespołu.
Zaraz po nim wyszedł na scenę 74-letni Horace Andy, który bardziej przypominał przybysza z kosmosu z filmu science fiction z lat 70. niż jamajską legendę roots reggae. O ile pojawienie stałego współpracownika Massive Attack nie mogło być niespodzianką, to już obecność Elisabeth Frazer, która Massive Attack towarzyszyła w czasie nagrywania "Mezzanine", była miłą niespodzianką dla tych, którzy nie śledzą ostatnich występów grupy.

Mroczne i ciężkie "Black milk" było wstępem do właściwej części koncertu. Tej, która ewidentnie nie była po to, by poprawić komuś humor. Wesoła atmosfera słonecznego dnia festiwalu została brutalnie skonfrontowana z ofiarami globalnego popytu na minerały, zabitymi pracownikami służby zdrowia w Gazie czy zdjęciami z fabryki bomb w Oklahomie. Pośród zgliszczy i ruin pojawiał się niebiański głos Elisabeth Frazer czy transowe wejścia Roberta Del Naji.
W czasie "Inertia Creeps" Massive Attack zabrzmiało jak hałaśliwy, brudny zespół. Gdyby nie potężne brzmienie, można by uznać, że to garażowe granie. Najlepszym tego dowodem był zresztą cover "Rockwrok" Ultravox. Najbardziej punkowa i gitarowa wersja Massive Attack, jaką w ogóle można sobie wyobrazić. Gdzieś w tle filmy o tym, że "wszystkie teorie spiskowe są spiskiem" czy o pieniądzach wyprowadzanych na wyspę Zug. I powracające flagi Palestyny i Ukrainy.
To pierwsze państwo ekipa z Bristolu wspiera od dekad. Pogarszająca się sytuacja na Bliskim Wschodzie sprawia, że zespół poświęca temu tematowi coraz więcej miejsca. Liczba trudnych tematów rozrosła się do tego stopnia, że koncert robił wrażenie wojennego i nie miał nic wspólnego z tym, do których przyzwyczaiły nas letnie festiwale. Ci, którzy poszli zobaczyć z ciekawości legendę trip-hopu, mogli się poczuć zagubieni. Obok mnie stała nastolatka z rodzicami, która od połowy koncertu prosiła ich, by zakończyć jego oglądanie. Niestety dla niej, rodzice byli nieubłagani i musiała zostać do końca.
Dla kogoś nieprzygotowanego konfrontacja z takim "show" mogła być trudnym doświadczeniem. Świadczy o tym nie tylko ta rozmowa, ale i wysyp komentarzy ludzi, którzy poszli na festiwalowy koncert i nie bardzo wiedzą, co zobaczyli. Gołym okiem było widać, jak kolejne grupki opuszczają koncert Massive Attack, nie mogąc znieść widoku bombardowań, głodujących dzieci i hałaśliwych gitar z dudniącym basem.
Dlaczego Massive Attack, jako headliner, pozwoliło sobie na koncert, który dla ogromnych rzesz festiwalowej publiki był nie do zniesienia? Można oczywiście opowiedzieć: bo mogą to zrobić. Bo grali tyle razy, że muszą szukać kolejnych pomysłów na show? Pewnie w każdym z tych argumentów jest trochę prawdy, ale w tym wszystkich raczej nie chodziło o popis muzycznej niezależności czy artystyczne eksperymenty. Chodziło o to, by popsuć trochę humory i przypomnieć o tym, co dzieje się również za naszą wschodnią granicą. Trochę tak, jakby Del Naja chciał powiedzieć, że w dzisiejszym świecie, pełnym wojen i cierpienia, nie można wyjść i zagrać takich kawałków, jak te które nagrali kiedyś na "Protection". Stąd nieustanne konfrontowanie widoków radosnej konsumpcji z liczbami licencji na eksport broni. Czy też uderzenie w kulturę indywidualizmu i samorozwoju: "Co, jeśli tak naprawdę niczego tam nie ma?" pyta z telebimu Del Naja tych, którzy zagłębiają się we własne wnętrze, szukając odpowiedzi.
Występ był na tyle mocny, że podzielił nie tylko przypadkowych festiwalowych widzów, ale i fanów Massive Attack. Dla wielu polityki było za dużo, a oddechem była tylko końcówka z "Unifinished sympathy" i "Teardrop". To był mroczny, transowy koncert, który publiczność będzie wspominać latami. Zarówno ci, którzy zostali na nim do końca, jak i ci, którzy z niego uciekli.