Edyta Bartosiewicz: "Moje marzenia zaczęły się materializować" [WYWIAD]
Edyta Bartosiewicz będzie jedną z gwiazd OFF Festivalu Katowice. Na scenie usłyszymy jej solo act. "To bardzo ciekawa formuła, właściwie powrót do moich korzeni" - opowiada wokalistka. O tym występie, piosence dla Disneya i przerwie w karierze porozmawialiśmy na chwilę przed festiwalem.
Oliwia Kopcik, Interia: OFF Festival słynie już z tego, że przypominane są na nim kultowe albumy - można tu wspomnieć choćby koncert Zbigniewa Wodeckiego i Mitch & Mitch. To zaproszenie jest dla pani wyróżnieniem czy po tylu latach już nie robi to na pani wrażenia?
Edyta Bartosiewicz: - Bardzo się cieszę, że będę mogła wystąpić ze swoim solo aktem na OFF Festival. To bardzo ciekawa formuła, właściwie powrót do moich korzeni. Tak zaczynałam, byłam przecież dziewczyną z gitarą. Solo act zrodził się spontanicznie. Potrzebowałam jakiejś niszy dla siebie, miejsca, w którym czułabym się niezależna i bezpieczna. Pod koniec 2022 roku zagrałam dwa koncerty w warszawskim klubie Jassmine. Świetnie przyjęte. W 2023 roku wystąpiłam tam jeszcze kilka razy i ośmielona sukcesem wyruszyłam w trasę po kraju. Na jesieni była kolejna. Obie sold out. Współpracuję z JG Music i właśnie dzięki Joannie Gajewskiej moje marzenia zaczęły się materializować. Niedawno zakończyłam trasę po Europie, to było coś niezwykłego. Lato zaś będzie czasem wielkiej próby dla mojego solo aktu, wystąpię na kilku plenerowych imprezach, w tym właśnie na OFF Festival. Traktuję to jako wyróżnienie.
Dla fanów to jest też na pewno nie lada wydarzenie, bo część może przypomnieć sobie te lata 90., a część, która się wtedy jeszcze nie zdążyła urodzić, będzie mogła w końcu posłuchać całego tego materiału na żywo.
- Jestem bardzo ciekawa, jak zostanę przyjęta przez festiwalową publiczność. Mój występ zabrzmi pewnie trochę inaczej niż w klubach czy teatrach. Formuła solo aktu to coś w rodzaju muzycznego stand-upu. Pomiędzy numerami dużo opowiadam, rozmawiam z publicznością. Mam teraz ogromną potrzebę dzielić się swoimi doświadczeniami. Wiadomo, że na festiwalu nie będzie takiej możliwości, chociażby ze względu na czas. Muszę więc trochę przekonfigurować swój występ, uczynić go bardziej zwięzłym. Piosenki zabrzmią tak, jak oryginalnie powstały. Gdyby rozebrać je z aranżacji, bębnów, basu, gitar, klawiszy, to zostanie właśnie sam rdzeń. Gitara akustyczna i głos. Przekonałam się, jaka to może być siła. Ludzie mówią mi, że zupełnie inaczej odbierają teraz te teksty, jakby po raz pierwszy je w ogóle słyszeli.
Często słyszałam od wokalistów, że ich największe hity im się przejadają. Nie ma pani tak, że kiedy publiczność krzyczy "Sen!" albo "Tatuaż!", to myśli sobie: pani: "O nie, tylko nie to znowu"?
- Nie, to zupełnie zrozumiałe, że ludzie chcą je usłyszeć. Powrót do grania z samą gitarą w pewien sposób odświeżył mi jakoś te piosenki. To tak, jakbym grała je po raz pierwszy i de facto tak jest. Nigdy wcześniej przecież nie wykonywałam ich publicznie solo.
"Sen" to pani druga płyta, ale pierwsza w języku polskim. Zdradzi nam pani, czym to było podyktowane? Zazwyczaj artyści idą w drugą stronę, czyli przechodzą z polskiego na angielski, bo polski jest trudniejszy do śpiewania.
- Moją pasją jest komponowanie, nigdy nie uważałam siebie za jakąś wyjątkową autorkę. Najważniejsza zawsze była muzyka, tekst stał na drugim miejscu. Piosenki po angielsku powstawały od momentu, gdy dostałam gitarę akustyczną - w wieku 10 lat. Bardzo lubiłam ten język, uczyłam się w szkole z wykładowym angielskim, poszłam na studia, gdzie jego znajomość była podstawą - studiowałam handel zagraniczny - słuchałam właściwie tylko anglo-amerykańskich wykonawców. I tak pierwsze moje profesjonalne wydawnictwo z zespołem Holloee Poloy ("The Big Beat", 1990 - przyp. red.) było w całości w tym języku. Solowy debiut, płyta "Love" wydana w 1992 roku, także. Pisanie po polsku przyszło dość naturalnie, po prostu zrozumiałam, że dzięki temu mogę trafić do większej liczby osób. Sukces albumu "Sen", który w tym roku obchodzi jubileusz 30-lecia, dał mi wiatru w żagle. Dziś z całą pewnością mogę stwierdzić, że pisanie tekstów w ojczystym języku jest dla mnie tak samo ważne jak komponowanie muzyki.
"Sen", i wcześniej "Love", były też fenomenem z innego względu - nieczęsto wtedy spotykało się dziewczynę z gitarą, która w dodatku sama napisałaby sobie muzykę i tekst.
Zobacz również:
- To fakt, ale były już przecież takie artystki, jak Martyna Jakubowicz czy Elżbieta Mielczarek, które świetnie dawały sobie radę na polskim rynku, miały wiernych słuchaczy. Gdy teraz myślę o swojej muzycznej drodze, to muszę przyznać, że wykonałam niezłą rewolucję po płycie "Love". "Sen", który ukazał się zaledwie dwa lata później, jest od niej skrajnie inny. Stało się to z różnych względów. Chyba uwiódł mnie rock i potrzebowałam wyrazić swój bunt w mocniejszym gatunku muzycznym. Dziewczyna z "Love" gdzieś na dłuższy czas zniknęła.
Dziewczyna z gitarą, pierwsza osoba, która napisała piosenkę w Polsce dla Disneya, jakie szlaki marzyłoby się pani przetrzeć jeszcze w muzyce?
- Tak, to spotkanie z Kubusiem Puchatkiem było niezwykle miłe (śmiech). Uwielbiam te opowiastki, są niezwykle mądre i wzruszające. Gdy dostałam propozycję napisania piosenki do jednego z filmów o misiu, nie wahałam się nawet przez chwilę. To był ogromny zaszczyt. Do tej pory polscy wykonawcy dostawali gotowe piosenki do zaśpiewania, a tu taka gratka. Ciekawe też było usłyszeć utwór "Witaj w moim świecie" nagrany przez europejskich artystów w kilku wersjach językowych. Dostałam wtedy list od szefa Disney'a z podziękowaniami. Napisał też, że tak im się spodobała ta piosenka, że postanowili umieścić ją w filmie pod napisami końcowymi.
Wytyczam sobie własny szlak, czuję się trochę jak pionier. Droga, którą szłam przez ostatnie dwadzieścia lat, najwyraźniej zostawiła mi tylko tę jedną opcję. Znów jestem dziewczyną z gitarą. Tak więc czas zatoczył pętlę. Właściwie wolę słowo "spiralę", bo zawiera w sobie progres i daje mi poczucie wejścia na inny poziom ze wszystkimi swoimi doświadczeniami.
Ma pani na koncie współpracę z Krzysztofem Krawczykiem, z Hey, z Różami Europy czy z Wojciechem Waglewskim. Ma pani jeszcze jakiś duet, który chciałabyś zrealizować?
- W swojej karierze nagrałam sporo duetów. Zawsze były to bardzo udane kooperacje. Przyznam szczerze, że moja uwaga w tym momencie skupia się jednak bardziej na tym, co robię indywidualnie.
Wrócę jeszcze na chwilę do tych lat 90. Bo to było jedno wielkie pasmo sukcesów, a później na kilka lat zniknęła pani z mainstreamu. Nie bała się pani wtedy, że odsunięcie się na kilka lat spowoduje, że już nigdy nie wróci się do tego samego miejsca?
- Nigdy się jakoś nad tym nie zastanawiałam. Wygląda na to, że przyjmowałam życie takie, jakie jest. I tak miałam dużo szczęścia. Moje piosenki wciąż były grane, więc czułam, że nadal jestem jakoś obecna. Utrata głosu na ponad 20 lat była dla mnie niezwykle trudnym doświadczeniem, ale z perspektywy czasu śmiem twierdzić, że jednocześnie najbardziej wartościowym. Dziś czuję, jakbym rozpoczynała wszystko od nowa. Towarzyszy mi w tym jakaś niezwykle świeża energia.
W powrocie, jak pani mówiła, pomogła terapia. Co doradziłaby pani dzisiaj wszystkim, którzy czują, że w ich życiu jest coś nie tak?
- Ciężko doradzać. Wszyscy mamy swoją własną drogę, różne okoliczności i uwarunkowania. Sama się przekonałam, że doświadczenia innych są inspirujące, ale nie są w stanie rozwiązać moich problemów. Niewątpliwie bardzo sympatycznie jest, gdy po zagranych solo aktach, w czasie których opowiadam o swoich różnych problemach i przejściach, ludzie pytają mnie, jak na przykład radzić sobie z nerwicą. Odpowiadam - akupunktura.
Przenosząc się już do teraźniejszości, zdradzi nam pani, co jeszcze planuje zawodowo na najbliższy czas?
- Na jesieni szykujemy uroczysty jubileusz płyty "Sen". To już 30 lat! Będzie trasa z orkiestrą symfoniczną, bardzo eleganckie przedsięwzięcie, o jakim nawet nie marzyłam. Z tej okazji ukaże się też płyta winylowa ze zremasterowanym materiałem. W lato wystąpię ze swoim solo aktem na kilku festiwalach, zagram też znów kilka koncertów w Jassmine. Niedawno przywołałam do życia mój pierwszy muzyczny projekt, płytę "The Big Beat" Holloee Poloy, której w końcu można posłuchać w zremasterowanej wersji na wszystkich nośnikach i w streamingu. Pracuję już nad nowymi piosenkami. Jestem pełna zapału i nadziei.
To jeszcze na koniec filozoficznie, gdyby pani wiedziała, że słucha pani cały świat, co by pani powiedziała?
- Warto było czekać te 22 lata, by usłyszeć swój prawdziwy głos.