Miuosh o roli jurora w "Must Be The Music": "Jakbym był na skraju wyczerpania" [WYWIAD]
Polski raper i producent Miłosz Borycki znany szerzej jako Miuosh został jednym z jurorów nowej edycji programu "Must be the music". Artysta może pochwalić się pokaźną dyskografią. Na swoim koncie ma 19 albumów, w tym 7 ze statusem złotej płyty, jedną platynową oraz dwie podwójne platyny. W rozmowie zdradził, co sprawiło, że zdecydował się wziąć udział w programie oraz opowiedział problemach Polaków w obcowaniu z muzyką.

Magda Goździńska - Birecka: Czy uważasz, że Polska jest rozśpiewanym krajem?
Miuosh: - Nie do końca. Myślę, że Polska jest krajem dość zamkniętym muzycznie. Często traktujemy muzykę jako coś nienaturalnego w codziennym życiu - dopiero się oswajamy, eksperymentujemy, ale wciąż brakuje nam tej otwartości. Nie mamy jej tak wyeksponowanej na co dzień jako naród. Oczywiście są regiony, gdzie muzyka jest bardzo obecna, jak Podhale czy małe miejscowości, w których ludzie żyją nią z powodu silnego przywiązania do tradycji i lokalnej tożsamości.
Natomiast w dużych miastach tego brakuje - nie rezonuje to w przestrzeni miejskiej tak mocno, jak mogłoby. A jeśli już rezonuje, to często w formie przygotowanej, wyprodukowanej, czasem wręcz wymyślonej, co jest trochę szkodą. Cieszę się jednak, że to powoli zaczyna się zmieniać.
Ważne jest też, byśmy dostrzegali, że muzyka nie musi istnieć tylko w dwóch skrajnych formach - dla siebie albo dla wszystkich. Jest mnóstwo przestrzeni pomiędzy, wiele dróg poza tą jedną, popową, show-biznesową. I warto te drogi eksplorować, bo mogą przynieść coś naprawdę wartościowego.
Tworzysz muzykę, która przełamuje gatunkowe schematy czy polscy artyści boją się eksperymentować czy dopiero uczą się tej odwagi?
- Artyści i twórcy w Polsce dopiero uczą się odwagi w przełamywaniu konwencji muzycznych. Układ sił na rynku muzycznym mocno odcisnął swoje piętno, a show-biznes wymusza określone działania, ponieważ to pieniądze definiują wybory twórcze. W efekcie wielu artystów podąża jedną, utartą ścieżką - tą, która gwarantuje zainteresowanie wytwórni, producentów i mediów. Przez lata utrwaliło się przekonanie, że najlepszym sposobem na sukces jest dopasowanie się do tego systemu, bo to on otwiera drzwi do rozgłośni radiowych, festiwali i koncertów organizowanych przez konkretne instytucje medialne.
Ja nigdy nie chciałem brać udziału w tym mechanizmie. Od początku budowałem swoją niezależność i dzisiaj staram się zarażać nią młodszych kolegów. Współczesna technologia daje artystom nieograniczone możliwości - nie potrzebują już wytwórni ani odgórnie narzuconych schematów, by dotrzeć do słuchaczy.
To była jedna z moich największych refleksji, kiedy dołączałem do jury "Must Be The Music" - zastanawiałem się, czy w czasach, gdy muzyka jest tak łatwo dostępna, ten program faktycznie ma sens. Okazało się, że ma - i to ogromny. Przede wszystkim dlatego, że daje szansę artystom, którzy traktują muzykę z szacunkiem, którzy tworzą, bo to ich pasja, a nie tylko sposób na osiągnięcie sukcesu. Widzę to od razu - czy ktoś naprawdę chce coś przekazać, czy tylko dąży do wygranej i pieniędzy. Tego nie da się ukryć.
Miuosh, czy decyzja, aby zostać jurorem w tak dużym projekcie jak Must Be The Music, była łatwa? Podjąłeś ją z dnia na dzień, czy zastanawiałeś się dłużej? Jeśli miałeś wątpliwości, to jakie?
- Decyzja nie była podjęta z dnia na dzień. Zajęło mi to kilka miesięcy, pełnych analiz i zastanawiania się, czy rzeczywiście nadaję się do tej roli. Myślałem o tym, jak to wygląda z mojej strony, czy będę w stanie podołać temu zadaniu, czy znajdę na to miejsce w swoim życiu, czy nie zmieni to mnie zbyt mocno. Nie miałem jednak
wątpliwości, jak odbiorą to osoby, które słuchają mojej muzyki. Zawsze tworzę, nie zastanawiając się nad tym, jak moja muzyka zostanie odebrana. Natomiast w przypadku tej roli, chodziło o mnie w kontekście telewizji jako jurora, osoby oceniającej innych. Miałem wątpliwości, czy jestem odpowiednią osobą, by oceniać predyspozycje innych do robienia muzyki.
Były jednak różne rozmowy i spotkania, które pomogły mi się oswoić z tą myślą, krok po kroku. Ostatecznie podjąłem decyzję i moja żona miała duży wpływ na to, jak oswoić tę sytuację. Wytłumaczyła mi, że to właśnie coś, na co zasłużyłem, coś, do czego się nadaję. Wspierała mnie, przekonując, że kiedy angażuje się kogoś do dowolnego projektu, to nie chodzi o kontrolowanie tej osoby, zmienianie jej i poprawianie, ale o zaufanie, by mogła się realizować.
Ostatecznie zrozumiałem, że w tym przypadku to nie ja miałem oceniać innych, ale to ktoś chciał mnie zaangażować, bo uważał, że się tam sprawdzę, nie chcąc zmieniać tego, kim jestem. To właśnie moje bycie sobą doprowadziło mnie do tego punktu. I z perspektywy czasu, mogę powiedzieć, że była to bardzo dobra decyzja. To była naprawdę świetna przygoda, której efekty będę pamiętał na zawsze. Czułem się coraz lepiej z każdą minutą, bawiłem się doskonale, a jednocześnie dostrzegałem niesamowite rzeczy, które zostały ze mną - zarówno muzycznie, jak i po prostu niezwykłe w swoim charakterze.
Jak ty definiujesz autentyczność w muzyce? I czy widziałeś na scenie takie odbicia autentyczności?
- Dla mnie autentyczność w muzyce polega na tym, że artysta nie tylko wykonuje utwór, ale potrafi zabrać słuchacza do swojego świata, sprawić, że wchodzi się w jego głowę i doświadcza tych samych emocji i wizji, które towarzyszą mu podczas tworzenia lub wykonywania muzyki. Kiedy widzę, jak ktoś wykonuje utwór, nawet jeśli to jest cover, ale w sposób, który sprawia, że czuję się jakbym wchodził w jego myśli, widzę rzeczy, które on widzi, zamykając oczy. To jest dla mnie esencja autentyczności.
Oczywiście jako muzycy, często skupiamy się na technice, na tym, jak wydobyć odpowiedni dźwięk, jak zagrać poprawnie, ale autentyczność pojawia się wtedy, kiedy przestajemy myśleć o technicznych aspektach i zaczynamy przekazywać coś więcej, coś, co możemy poczuć i pokazać innym. To jest moment, kiedy muzyka staje się czymś więcej niż tylko dźwiękami. Kiedy ktoś na scenie wykonuje swój utwór po raz pierwszy przed publicznością, ale robi to w taki sposób, że słychać w tym coś osobistego, coś prawdziwego, to od razu czuć, że to jest autentyczne. I to jest coś, co zabiera mnie w myśli i emocje tej osoby, to jest autentyczność, która mnie porusza.
Czego cię uczy i co otrzymujesz będąc jurorem programu Must Be The Music?
- Program "Must Be The Music" to bez wątpienia intensywny trening umysłowy. Bycie częścią tego projektu, z wszystkimi jego wymaganiami, nie jest czymś, do czego
przyzwyczaiłem się łatwo, mimo że na co dzień realizuję ogromne projekty. Mam za sobą doświadczenia związane z organizacją dużych wydarzeń i koncertów, takich jak występy na stadionach, które samodzielnie produkowaliśmy, co już samo w sobie jest wyzwaniem. Jednak "Must Be The Music" to inny poziom, inny rodzaj pracy.
Pierwszego dnia na planie czułem się wręcz zmęczony. Czternaście godzin na planie, intensywna praca z pozostałymi jurorami, ciągłe rozmowy, oceny uczestników, jednoczesne słuchanie głosów w słuchawkach - wszystko to miało na mnie ogromny wpływ. Zmęczenie było tak silne, że po pierwszym dniu czułem się jakbym był na skraju wyczerpania. Jednak już drugiego dnia zacząłem odnajdować się w tym szalonym rytmie. Zrozumiałem, że to również jest swego rodzaju scena - musisz nie tylko dawać coś publiczności, ale i umieć przyjąć informacje od innych, także od kolegów po fachu, z którymi dzielisz ten moment. To tak, jak na scenie, gdzie trzeba umiejętnie dzielić uwagę, wiedząc, które bodźce są istotne i gdzie znaleźć chwilę dla siebie, by nie zgubić się w tym wszystkim.
Co zaskoczyło cię w programie najbardziej? Czy był taki punkt zwrotny?
- Zaskoczyło mnie to, jak ogromne jest to przedsięwzięcie, jak wyprodukowane i dopracowane. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem tę scenę, wszystkie te ekrany, światła, ledowe instalacje - to robiło na mnie ogromne wrażenie. Cała ta telewizyjna machineria, mnóstwo ludzi, przypadkowa widownia, całe zamieszanie i cyrk wokół - poczułem, że w tym wszystkim nawet najlepsza twórczość nie ma szans dotrzeć do mnie. Byłem wręcz przekonany, że trudno będzie usłyszeć coś autentycznego w tym gąszczu bodźców.
Jednak w pewnym momencie, gdy w tle pojawiła się muzyka, której naprawdę chciałbym słuchać w domu, poczułem coś niesamowitego. To było dla mnie prawdziwe zaskoczenie. Pokazało mi to, że muzyka ma w sobie potężną moc. Nawet w najbardziej chaotycznym otoczeniu, pełnym bodźców i zamieszania, jeśli muzyka jest naprawdę dobra i trafia do serca, potrafi wyciągnąć cię z tego szaleństwa i przenieść w zupełnie inne miejsce. To była dla mnie ogromna lekcja o jej sile, której może nie byłem do końca świadomy.
Co chciałbyś przekazać narodowi polskiemu, tym wszystkim, którzy chcą się wiązać z muzyką?
- Wiesz, co bym chciał powiedzieć młodym ludziom, którzy chcą się wiązać z muzyką? Prosta sprawa: przestańcie się bać. Twórzcie muzykę taką, jaką czujecie, a nie taką, którą ktoś wam każe. W polskiej muzyce ciągle brakuje ludzi, którzy nie mają hamulców bezpieczeństwa, którzy nie myślą o tym, co będzie - jak to wypali, jak to się sprzeda. Chciałbym, żeby ludzie po prostu grali to, co mają w środku, bo to jest najważniejsze. Muzyka powinna płynąć z serca, nie z kalkulacji. Kiedy tworzysz muzykę z własnych uczuć, ona ma moc, ona trafia do innych. A jeśli robisz ją tylko po coś - po to, żeby zdobyć popularność, żeby trafiać w trendy - to w końcu będzie tylko hałasem, a nie prawdziwymi emocjami. A muzyka ma moc generowania emocji, nie hałasu. To jest coś, co warto mieć na uwadze.