Zanim odnieśli wielki sukces, przeżyli męczarnię. "Krew tryskała po całym studiu"
Wśród zaprzyjaźnionej grunge'owej "wielkiej trójki" to oni musieli najdłużej czekać na komercyjny sukces. Kiedy jednak ukazał się album "Superunknown", o Soundgarden mówili już wszyscy. Krążek okazał się jedną z najważniejszych płyt lat 90., a single królowały w radiu i muzycznych telewizjach. "Superunknown" świętuje właśnie 30-lecie wydania.
Głośna płyta "Ten" ukazała się po roku działalności Pearl Jam. Kilka miesięcy wcześniej na sklepowe półki trafiło "Nevermind" Nirvany, która miała o trzy lata dłuższy staż na scenie niż koledzy po fachu. Na tle tych zespołów członkowie Soundgarden byli już raczej wygami, kiedy wypuszczali swój przełomowy album.
Chris Cornell i spółka rozpoczęli działalność w 1984 roku, gdy jeszcze nikt nawet nie pomyślał o takim zjawisku jak grunge. Zresztą sam gatunek doczekał się swojej nazwy dopiero wtedy, kiedy zdążył się już mocno rozwinąć. Tymczasem w latach 80. Soundgarden byli uznawani za metalowy zespół, nawet w takiej kategorii dostali nominację do Grammy. Dla muzyków nazwy nie miały wielkiego znaczenia. Oni chcieli po prostu grać, a etykietki były mniej istotne.
Fani Guns N' Roses kiedyś tego pożałowali
Chociaż komercyjny sukces i wielka popularność nie pojawiły się od razu, nie znaczy to wcale, że przed "Superunknown" Soundgarden niewiele udało się osiągnąć. Zespół wydał, również w słynnym 1991 roku, album "Badmotorfinger", dzięki któremu o zespole zrobiło się naprawdę głośno. Trzecia płyta formacji dotarła już do sporej liczby fanów, a album pokrył się platyną. To właśnie ten krążek przyniósł światu choćby singel "Rusty Cage". Muzycy przyznawali, że chcieli nagrać płytę z piosenkami, które będą zapadać w pamięć mocniej niż to, co robili wcześniej. W wolnym tłumaczeniu: bardziej przebojowy.
Zespołowi zależało też na tym, żeby utwory oddawały brzmienie i energię Soundgarden z koncertów. Zresztą wkrótce cześć świata miała okazję przekonać się o sile artystów na żywo na własnej skórze. Grupa ruszyła w trasę po Stanach i Europie z Guns N' Roses, rozchwytywanymi po "Use Your Illusion I" i "Use Your Illusion II". Ekipa z Seattle była jednak rozczarowana koncertami, bo - jak wspominali muzycy - na Gunsów oczywiście wszyscy czekali, a występy Soundgarden były dla wielu osób po prostu wypełniaczem przed gwiazdą wieczoru - i niczym więcej. Chris Cornell i spółka wrócili więc z tournée nieco zdegustowani, ale też z nowymi postanowieniami. Formacja chciała, żeby jej następny album miał nie tylko dobre brzmienie, ale też opowiadał piosenkami więcej historii. Muzycy nie mieli wtedy pojęcia, jak bardzo zmieni to losy zespołu. Ani ilu ludzi, którzy przegadali koncerty Soundgarden na trasie Gunsów, będzie tego kiedyś gorzko żałować.
Bolesna zmiana
Trudno osiągnąć inne efekty, jeśli działa się cały czas tak samo. Wcześniej muzycy mieli prosty sposób na płyty: słuchali propozycji piosenek i jeśli coś spodobało się ekipie, zespół zaczynał pracę, a potem nadawał utworowi "brzmienie Soundgarden", jak to nazwał Cornell. Tym razem artyści wiedzieli, że trzeba zrobić wszystko inaczej. Jeśli jakiś utwór ma swój klimat, to po co go na siłę zmieniać? Może lepiej będzie rozwinąć tę opowieść i zobaczyć, co z niej wyjdzie? Jedno było pewne: w 1993 roku grupę czekało sporo pracy i nowych wyzwań, które nie zawsze okazywały się łatwe. Czasem były wręcz nieprzyjemne i prowadziły do konfliktów.
Na początku lat 90. słynny festiwal Lollapalooza był jeszcze objazdową imprezą. Nic dziwnego, że po wielotygodniowej trasie muzycy postanowili chwilę odpocząć, zanim zabrali się za tworzenie kolejnej płyty. Plan Soundgarden nie zakładał po prostu nagrywania nowych piosenek. To miały być najlepsze utwory w karierze grupy, zrobione z innym niż wcześniej podejściem. Jesienią 1992 roku artyści zabrali się, jeszcze osobno, za tworzenie piosenek. Kiedy spotkali się w studiu, każdy z muzyków mógł pochwalić się swoimi propozycjami, a potem grupa wspólnie decydowała, co się nadaje, a co trafi do szuflady. Soundgarden udało się wybrać 20 utworów do nagrania, na album "Superunknown" trafiło ostatecznie 15 piosenek. To ponad 70 minut muzyki, czyli niemało, ale artyści nie chcieli niczego już wyrzucać, więc stwierdzili, że tak zostanie.
Soundgarden wchodzi do studia
Grupa trafiła na kilkanaście tygodni do Bad Animals Studio w Seattle. Miejsce wtedy wyróżniało się dobrym sprzętem, którego brakowało w okolicznych obiektach, a po latach, dzięki płytom tam stworzonym, zyskało wśród fanów wyjątkowy status. Członkowie Soundgarden wiedzieli, że skoro chcą zmienić podejście do nagrywania, potrzebują też nowego producenta. Wybór padł na Michaela Beinhorna, który miał już na koncie współpracę między innymi z Red Hot Chili Peppers i Soul Asylum. Być może to spory rozstrzał muzyczny, ale właśnie o to chodziło. Artyści pomyśleli, że ktoś bez określonej "specjalizacji" nie będzie narzucać im swojego stylu ani przyzwyczajeń, tylko dopasuje się do grupy.
Całe założenia sesji w Bad Animals Studio były piękne, jednak rzeczywistość okazała się nie tak różowa. Praca z nową osobą oznaczała, że wszyscy musieli się siebie "nauczyć", a to zajmowało sporo czasu. Zespół eksperymentował z brzmieniem, a Beinhorn chciał wypróbować wszystkie możliwe opcje, co okazało się powodem tak długiego procesu tworzenia, którego nie tłumaczy nawet kilka dni przerwy na trasę grupy z Neilem Youngiem. O ile kolejne tygodnie w studiu nie były aż tak bolesne, o tyle powtarzanie i sprawdzanie wszystkich dźwięków po kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt razy, fatalnie wpływało na muzyków. Chris wspominał nawet, że kiedy już przychodziło do nagrywania piosenek, bo nareszcie udało się ustalić szczegóły, zespół miał tych utworów serdecznie dość.
Nie chodziło nawet o to, że ekipa nie mogła się porozumieć z Michaelem. Przy pierwszych spotkaniach wszyscy świetnie się dogadywali. Problemem okazały się ogromne różnice w podejściu do pracy. Dla Soundgarden naturalne były brudne dźwięki i spontaniczne robienie muzyki, a Beinhorn był wyjątkowo dokładny. Nie dość, że kazał powtarzać każdą partię wiele razy, to jeszcze zwiózł do studia ogromną liczbę instrumentów. Inżynier dźwięku, który pracował przy "Superunknown" wspominał, że w życiu nie miał do czynienia z taką liczbą sprzętu podczas sesji. Samo wybieranie taśmy i szczegółów rejestrowania dźwięku zajęło trzy dni.
Wyobraźcie sobie teraz, jak trudno było dobrać odpowiedni mikrofon do danej piosenki, skoro na miejscu było kilkadziesiąt modeli. Złośliwi koledzy żartowali, że wokalista sam rozwiązał ten problem, bo podczas nagrań kilka urządzeń zwyczajnie się spaliło. Głos Cornella okazał się dla nich za mocny. "Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby ktoś zrobił coś takiego" - przyznał Michael w rozmowie z magazynem "Billboard". To jednak nie koniec, bo - dla lepszych efektów - producent wręcz zmuszał Chrisa do słuchania innych wokalistów. Cornell wspominał, że choćby podczas prac nad "Black Hole Sun" odtwarzał piosenki Franka Sinatry.
Człowiek-łyżka w studiu
Praca w studiu nie zawsze była ciężka. Momentem oddechu okazało się na przykład nagrywanie piosenki "Spoonman". Wokalista napisał ją do filmu Camerona Crowa "Singles", tam fragment utworu pojawił się w wersji akustycznej. Zespół stwierdził jednak, że to świetna piosenka i warto byłoby nagrać ją na płytę. Muzycy wpadli więc na pomysł, żeby zaprosić na sesję Artisa the Spoonmana - ulicznego artystę, który grał na łyżkach i łyżkami. Być może brzmi to niewinnie, jednak tutaj okazało się dość brutalne. Beinhorn był w szoku, kiedy zobaczył artystę w akcji za szybą studia.
"Odpaliliśmy nagrywanie, a on zaczął chwytać narzędzia i uderzać się nimi po ciele. Nie mówię o lekkich dotknięciach, tylko mocnych ciosach, czasem wielkimi, ciężkimi kawałkami metalu. Nie minęło wiele czasu, a wokół tryskała krew. To było właściwie piękne, bo Artis wyglądał przy tym niemal jak tancerz" - opowiadał producent w wywiadzie dla magazynu "Spin". Nie była to może ulubiona piosenka Michaela, ale - jak przyznał - ucieszył się, kiedy singel okazał się sukcesem.
"Człowiek każdego dnia się czegoś uczy". Nauczyć się czegoś mieli też okazję sami muzycy, którzy nie podejrzewali na przykład, że przebojem stanie się "Black Hole Sun". Zespół zupełnie nie wierzył w utwór. "Nie sądzę, żeby ktokolwiek wśród nas... nawet pomyślał, że to będzie singel. Jeśli przeczytasz tekst zwrotek, zobaczysz, że to jakieś surrealistyczne, ezoteryczne zjawisko, opisane słowami" - przyznał Cornell w rozmowie z magazynem "Rolling Stone". To "zjawisko" stało się największym hitem w karierze grupy.
"Superunknown": cierpienia odkupione sukcesem
Chociaż nagrywanie "Superunknown" było wyczerpujące i frustrujące, to sukces płyty wynagrodził zespołowi "cierpienia". Ostatecznie artystom udało się zrealizować cel: chcieli pokazać światu nowe podejście do piosenek i nieco zmienione brzmienie, a ta wersja Soundgarden zachwyciła słuchaczy. Może i grupa nie planowała wielkiego komercyjnego sukcesu, jednak reakcje na album na pewno nie zmartwiły formacji. Krążek "Superunknown" zadebiutował na pierwszym miejscu listy Billboardu w Stanach, a później, tak jak w wielu innych krajach, zdobywał kolejne złote i platynowe płyty.
Dzięki temu albumowi zespół zdobył to, co trzy lata wcześniej udało się zyskać Nirvanie i Pearl Jam - światową rozpoznawalność. Soundgarden nie było już tylko ekipą znaną raczej fanom cięższego grania. "Black Hole Sun" pojawiało się choćby w stacjach radiowych, obok popowych przebojów - i nikogo to nie dziwiło. Grupa ruszyła w trasę i koncertowała tak intensywnie, że Chris stracił głos i trzeba było przekładać występy. Nic dziwnego - sześć wieczorów w tygodniu na scenie to wyzwanie nawet dla najlepszych.
"Superunknown" do dziś regularnie pojawia się na listach najważniejszych albumów ostatnich dekad. Wielu muzyków, od Def Leppard po Chestera Benningtona z Linkin Park, wspominało, że płyta okazała się dla nich wielką inspiracją. Soundgarden nie udało się już powtórzyć tego wielkiego sukcesu, zresztą grupa na długo zawiesiła działalność po kolejnej płycie, ale jeśli nawet Cornell, który nie znosił ciągłego wspominania, lubił opowiadać o "Superunknown"- to nie mógł być przypadek.