Wierzą, że zmienił nazwisko i ukrył się na ranczu - Jim Morrison skończyłby 80 lat
Poeta, wokalista, skandalista i człowiek, który kochał kłopoty - Jim Morrison skończyłby 80 lat. Lider The Doors zmarł w 1971 roku i dołączył do niesławnego "Klubu 27". To oficjalna wersja, ale nie wszystkich ona przekonuje. Wielu fanów wierzy, że muzyk sfingował swoją śmierć i dożył spokojnej starości. Nie mniej liczna jest grupa tych, którzy uważają, że artysta faktycznie nie żyje, ale wcale nie zmarł w wynajmowanym mieszkaniu, jak głosił oficjalny przekaz. Spisowych teorii nie brakuje i nic dziwnego, bo śmierci muzyka do dzisiaj towarzyszy aura tajemniczości. Tymczasem Jim skończyłyby właśnie 80 lat.
Wystarczyła niecała dekada, żeby Jim Morrison stał się legendą. The Doors pokochały miliony słuchaczy na świecie i duża w tym zasługa niepokornego wokalisty, który z jednej strony miał wizerunek romantycznego poety, a z drugiej bywał nieprzewidywalnym, nadużywającym alkoholu, trochę zagubionym człowiekiem. Fani wiedzieli, że po artyście można spodziewać się wszystkiego, chociaż pewnie niewielu z nich obstawiałoby, że wkrótce świat usłyszy akurat o jego śmierci.
Ostatnie dwa lata życia nie były dla Morrisona najlepszym czasem. Wszystko zaczęło się od koncertu w Dinner Key Auditorium w Miami, 1 marca 1969 roku. Do sali wpuszczono znacznie więcej osób, niż mogła ona bezpiecznie pomieścić. Nic dziwnego, że w klubie panował ścisk i zaduch. Wokalista oczywiście wyszedł na scenę "pod wpływem", a potem zaczął się rozbierać i namawiał publiczność do tego samego. Koncert skończył się skandalem. Muzykowi zarzucono publiczne obnażanie się i wykrzykiwanie wulgarnych tekstów w stronę publiczności. Zespół tłumaczył, że nic takiego nie miało miejsca, a zeznania świadków to efekt "zbiorowych halucynacji", ale nie przekonało to wymiaru sprawiedliwości. Artysta został skazany na pół roku odsiadki.
Morrison odwołał się od wyroku i cały czas cieszył się wolnością, ale widmo więzienia sprawiło, że wokalista jeszcze bardziej się rozpił i zachowywał się gorzej niż zwykle. Najlepszym dowodem był - jak się później okazało - ostatni koncert zespołu. 12 grudnia 1970 roku The Doors zagrali w Nowym Orleanie, chociaż "zagrali" to trochę przesadzone określenie, bo Jim nie chciał śpiewać, stojakiem do mikrofonu zrobił dziurę w podłodze, a potem zwyczajnie zszedł ze sceny. Po tej katastrofie grupa odwołała resztę krótkiej trasy i skupiła się na nagrywaniu albumu. Muzycy wybrali się do Los Angeles, żeby dokończyć płytę "L.A. Woman". Tuż po sesji wokalista poleciał do Paryża. Artysta zamierzał odpocząć, uporządkować swoje życie i czekał na dalszy ciąg procesu, z nadzieją, że wyrok zostanie zmieniony. Koledzy z zespołu uznali, że podróż to świetny pomysł. Jak to jednak często bywa, plany nie do końca przełożyły się na rzeczywistość.
W Paryżu Morrison zamieszkał w modnej dzisiaj okolicy Le Marais. Dawna dzielnica żydowska już wtedy przyciągała wielu artystów. Świeżo po rewitalizacji, Le Marais zamieniło się w elegancką i prestiżową okolicę. Muzyk wprowadził się do mieszkania na czwartym piętrze, które wynajmowała jego dziewczyna Pamela Courson. Wyglądało na to, że wokalista rzeczywiście zaczął odzyskiwać kontrolę nad swoim życiem. Jim zmienił wizerunek, zgolił brodę i zrzucił kilka kilogramów, których dorobił się w poprzednich miesiącach jeszcze w USA. Nic dziwnego zresztą, bo artysta publicznie chwalił się, że na śniadanie jada ciasto czekoladowe, poza tym alkohol zrobił swoje. W każdym razie we Francji Morrison zaczął sporo spacerować. W listach do przyjaciół pisał, że samotnie chodzi po mieście, poznaje je, a przy okazji rozmyśla. Wszyscy spodziewali się więc, że kiedy muzyk wróci już do Ameryki, będzie odmienionym człowiekiem. Nikt nie wziął pod uwagę tego, że Jim może się już nigdy w Ameryce nie pojawić.
2 lipca 1971 roku Morrison i Courson wybrali się do kina. Po powrocie słuchali jeszcze w domu płyt, a potem położyli się spać. W środku nocy artysta obudził się, kaszlał, pluł krwią i dał jeszcze radę wczołgać się do wanny, w której zmarł na atak serca. Jego ostatnie słowa miały brzmieć: "Pam, jesteś tam jeszcze?". Taka była oficjalna wersja Pameli - i tu zaczęło się wiele nieporozumień oraz teorii spiskowych. Co jest pewne? Około szóstej rano, 3 lipca 1971 roku, artystę znaleziono martwego w wannie. Robby Krieger z The Doors wspominał: "Dostałem telefon z informacją i nie uwierzyłem, bo bez przerwy słyszeliśmy takie bzdury - że Jim skoczył z klifu albo coś w tym stylu. Posłaliśmy więc naszego menedżera do Paryża, a on zadzwonił i powiedział, że to prawda". Okazało się, że Pamela nie była do końca prawdomówna. Dziewczyna muzyka wystraszyła się, że zostanie powiązana ze śmiercią Jima, więc wezwała pomoc, ale służbom powiedziała, że to jej kuzyn, który miał atak serca.
Medycy nie mieli podstaw, żeby nie wierzyć w tę wersję, więc uznali, że nie było tam niczego podejrzanego. Francuskie prawo nie wymagało wtedy wykonania sekcji zwłok, tym bardziej że Pamela o nią nie prosiła, więc w dokumentach pojawił się wpis, że Morrison zmarł na atak serca. Media, do których dotarły plotki o śmierci artysty, były długo przekonywane, że wokalista - owszem - miał lekkie problemy ze zdrowiem, czuł się przemęczony i trafił do szpitala, ale nic wielkiego się nie dzieje. Przyjaciółka Jima, reżyserka Agnès Varda, przyznała po latach, że to ona wpadła na pomysł ukrywania prawdy i wymyśliła intrygę. Chodziło o to, żeby pochować muzyka spokojnie i w tajemnicy.
Plan udało się zrealizować wyjątkowo dobrze, bo nawet rodzice artysty dowiedzieli się o jego śmierci dopiero po pogrzebie. Morrison spoczął na słynnym paryskim cmentarzu Père Lachaise, w okolicy "Zakątku poetów", niedaleko grobów Edith Piaf, Oscara Wilde’a i Gertrude Stein. W ceremonii wzięły udział zaledwie cztery osoby. Dopiero jakiś czas po pogrzebie, kiedy sprawa przycichła, Pamela stała się bardziej rozmowna. Kobieta zeznała, że wokalista wcale nie zmarł z powodu problemów z sercem, po prostu przedawkował heroinę, którą zażył przypadkiem, bo myślał, że to kokaina. Trochę innego zdania byli przyjaciele muzyka, którzy widzieli go razem z Courson poprzedniego wieczoru. Według nich para miała raczyć się dużymi ilościami alkoholu na mieście, a potem zażywać heroinę. Sprawy nie udało się dalej zbadać, bo Pamela sama zmarła z powodu narkotyków w 1974 roku. W każdym razie fani mieli już pewność: ich idol zwyczajnie przedawkował.
"Zajmiemy się tym"
Brak sekcji, ukrywanie, że muzyk nie żyje i zmieniane zeznania Courson to nie wszystko. Niektórzy znajomi artysty zaczęli podważać wersję o śmierci w mieszkaniu. Sam Bernett, były dziennikarz "New York Times", menedżer klubów i przyjaciel wokalisty stwierdził w książce "The End: Jim Morrison", że muzyk zmarł... poza domem. Bernett przekonywał, że Jim zażywał heroinę w łazience paryskiego klubu Rock & Roll Circus. Artysta miał pojawić się tam nad ranem, żeby kupić narkotyki dla Pameli. Morrison odebrał zakup i zamknął się w łazience. Pół godziny później obsługa zgłosiła, że ktoś siedzi w jednej z kabin i nie reaguje na prośby o wyjście. Kiedy ochroniarze wyważyli drzwi, mieli zobaczyć bezwładne ciało wokalisty na toalecie. Bernett mówił, że z Jim bał się igieł, więc nie wstrzykiwał sobie narkotyków, ale na pewno zażywał heroinę, ponieważ z ust muzyka wypływały krew i piana.
Jeden z zaprzyjaźnionych gości klubu był lekarzem, jednak wezwany na pomoc, mógł już tylko stwierdzić, że Morrison nie żyje. Na miejscu pojawili się też świetnie znani obsłudze dilerzy narkotyków, którzy upierali się, że artysta po prostu stracił przytomność i wywlekli Jima z klubu, rzucając: "Zajmiemy się tym". Bernett mówił, że wkrótce ktoś zadzwonił do niego w imieniu właścicieli lokalu i kazał milczeć na temat wydarzeń. Co ciekawe, według Sama, ten wieczór miała spędzać w Rock & Roll Circus również inna gwiazda, Marianne Faithfull. W 2014 wokalistka powiedziała, że to jej ówczesny chłopak, Jean de Breteuil, sprzedał działkę Morrisonowi.
Jean był znanym w paryskich kręgach playboyem i dilerem, który zaopatrywał również między innymi Keitha Richardsa. Marianne opowiedziała magazynowi Mojo: "Poszedł do Jima i go zabił. To znaczy jestem pewna, że to był wypadek. Biedny drań. Strzał okazał się za mocny? Tak. I zmarł". Artystka dodała, że miała iść do Jima razem ze swoim chłopakiem, ale ostatecznie zrezygnowała, bo "intuicja mówiła jej, że skończy się kłopotami". De Breteuil nie mógł potwierdzić tych doniesień, zmarł rok po muzyku.
Gdyby już dwie wersje śmierci wokalisty nie wystarczyły, pojawiła się trzecia teoria, która swego czasu stała się popularna w Wielkiej Brytanii. Niektóre media twierdziły, że Morrison wcale sam nie przedawkował narkotyków, lecz został zabity, a jego śmierć była drobiazgowo zaplanowana przez CIA. Chodziło o oczyszczenie zachodniej kultury z ludzi, którzy promowali nieodpowiednie wzorce. Zwolennicy tej teorii przekonywali, że śmierć Jima, a do tego odejście Janis Joplin i Jimiego Hendrixa w niewielkim odstępie czasowym na pewno nie były przypadkowe. Inne wersje tej historii zakładały, że Jima pozbyli się syjoniści albo francuskie służby specjalne.
Wypłacił wszystkie pieniądze i zniknął
Takie nieścisłości, niespójne zeznania i różne teorie dotyczące samej śmierci muzyka stały się świetną pożywką dla fanów spiskowych teorii. Wiele osób uważa - i to całkiem poważnie - że Jim wcale nie umarł, lecz sfingował swoją śmierć. Dlaczego miałby to zrobić? Przede wszystkim wokalista bał się, że rzeczywiście trafi do więzienia. Co prawda ostatecznie uznano, że zarzuty dotyczące występu w Miami były bezpodstawne, ale stało się to dopiero po latach. Poza tym artysta był zmęczony sławą i chciał zakosztować anonimowego życia. Pomijając fakt, że trudno być anonimową osobą, jeśli wcześniej było się wokalistą znanego zespołu, to oba powody są sensowne i całkiem nieźle pasują do sytuacji Morrisona. Nikt nie miał jednak żadnych dowodów, więc zwolennicy tej wersji mogli najwyżej spekulować. W 2009 roku prasę zainteresował jednak niejaki Gerald Pitts. Mężczyzna udzielił kilku wywiadów i podawał się za agenta Morrisona, który miał zostać... aktorem. Pitts twierdził, że Jim sfingował swoją śmierć, ale faktycznie zażył w Paryżu narkotyki, więc zapadł w sześciotygodniową śpiączkę. Kiedy opuścił szpital, muzyk miał wrócić do Stanów, w dwóch placówkach bankowych wypłacić - jako on sam oczywiście - wszystkie oszczędności, a potem zniknął na 20 lat.
Jim Morrison: 50 lat od śmierci wokalisty The Doors
3 lipca 1971 r. w Paryżu zmarł Jim Morrison. Legendarny wokalista The Doors miał zaledwie 27 lat.
Odnalazł się w latach 90., jako budowlaniec i mąż Marshy, pod nazwiskiem William Loyer. To nie koniec. Morrison miał osiedlić się w Oregonie i hodować konie. "Agent" twierdził, że koledzy z The Doors rozmawiali z wokalistą przez telefon i byli w szoku, kiedy poznali prawdę. Kilka zdjęć Loyera stało się obiektem internetowych analiz, ale Pitts został potraktowany z rezerwą, bo przy okazji całej akcji próbował mało dyskretnie sprzedawać swój najnowszy film, z udziałem rzekomego Jima. Kiedy sprawa już przycichła, pojawił się kolejny świadek, a spekulacje odżyły na dobre kilka lat później. Fani zaczęli donosić, że w Oregonie faktycznie widziano niejakiego Williama Loyera, który do złudzenia przypominał Morrisona, wiek tajemniczego Billa również się zgadzał. Osoby, które wierzą w spisek, były zachwycone, bo dostały - jak sądziły - kolejny dowód. Warto dodać, że oliwy do ognia dolał pewnego razu klawiszowiec Ray Manzarek. Muzyk przypomniał sobie jedną z rozmów z Jimem z 1970 roku i zastanawiał się, czy jego kolega faktycznie nie rozpoczął nowego życia.
Porównywanie kształtu nosa albo oczu rzekomego Jima ze zdjęciami wokalisty może być ciekawe dla fanów tajemniczych historii, ale bez twardych dowodów będzie wyłącznie internetową zabawą. Reszta świata pozostanie przy wersji, że muzyk rzeczywiście zmarł ponad pół wieku temu, a przy okazji jego 80. urodzin fani pewnie po prostu włączą sobie którąś z płyt The Doors.