Wielki koncert bez wielkich piosenek. Relacja z Cornucopia arena tour Björk
Co do tego, że byłem świadkiem wielkiego widowiska, nie mam żadnych wątpliwości. Muzyka to jedno, zaś wizualne show, zwane przez Björk "cyfrowym teatrem", gwarantowało słuchaczowi niezapomnianą podróż. Raz byliśmy na dnie oceanu, raz na islandzkiej łące, by potem wylądować pod mikroskopem. W dźwięki przyrody brutalnie wjeżdża potężny młot. Wszystko zgodnie z przekazem o łączeniu natury z techniką. Jak to wyglądało w praktyce?
W warstwie muzycznej oznacza to miks techno z folkiem czy żywych instrumentów z automatami. Przy czym atmosfera koncertu jest pełna skupienia. Kameralna, co zważywszy na ogrom przedsięwzięcia jest absolutnie unikatowe. Nigdy nie widziałem, by artysta występujący przed tak ogromną publicznością, w hali sportowej, potrafił operować ciszą.
Wizualizacje są imponujące, śpiew chóru zniewalający, a niektóre aranżacje magiczne. Przewodnikiem jest przeszywający, wciąż nieprawdopodobnie potężny głos artystki. Jego moc sprawia, że subtelne widowisko potrafi w sekundę nabrać epickiego rozmachu.
W czasie tego koncertu można było usłyszeć wszystko: śpiew ptaków, przelewanie wody na żywo i Gretę Thunberg z taśmy. Zabrakło tylko największych piosenek Björk. To duży wyczyn: mieć na koncie jedną z najważniejszych płyt lat 90. "Post" i zagrać z niej jeden utwór. Nie zagrać nic z wielkiego albumu "Homogenic", dzięki któremu Björk ma do dziś nie tyle fanów, co wyznawców. Zapomnieć o fantastycznej "Volcie". Pomysłem Björk nie było też zdominowanie koncertu ostatnią, genialną, "Fossorą".
Występ kręcił się wokół "Utopii", czyli albumu, który ani nie jest jej najlepiej ocenianym, ani najczęściej słuchanym dziełem. To płyta, która oprócz intrygujących, odważnych momentów miewa też te... dość męczące. Rozumiem, że Bjork ma dziś do powiedzenia coś innego niż ćwierć wieku temu, rozumiem, że nie zaczyna występu od "Army of me" czy "Human behaviour" i nie przyjechała z greatest hits. Tyle, że ta setlista mogłaby być trochę bardziej łaskawa dla przeciętnego słuchacza.
Geniusz, który utrudnia życie sobie i słuchaczom
Skoro widowisko było zamkniętym projektem, to choćby na bis mogłaby zabrzmieć "Joga" czy "Crystalline". Nie przez przypadek, gdy tylko w czasie koncertu pojawiły się znajome dźwięki "Pagan poetry" czy "Isobel" czuć było największe poruszenie publiczności.
Björk nie jest artystką, którą chodzi na łatwiznę. Za to ją szanujemy i dlatego chcemy słuchać. Problem w tym, że jest też kimś, kto bardzo lubi utrudniać sobie i innym życie. Jej kolejne płyty udowodniają, że wciąż ma wiele do powiedzenia. Trudno jednak nie zauważyć, że czasem są komplikowane ponad miarę. Mniej więcej od "Medulli" przebłyski geniuszu mieszają się ze wstawkami, które robią wrażenie wydumanych. I tak na "Biophili" czy "Vulnicurze" mamy obrazy jej fenomenu, a na "Utopii" przeważają dziwactwa. Problem w tym, że te dwie pierwsze płyty reprezentował jeden, mniej znany utwór, a "Utopia" zdominowała koncert.
Oczywiście można powiedzieć: tak chce artystka i publiczność powinna się dostosować. Jednak gdy przypominam sobie koncerty artystów z jej ligi, jak Radiohead czy Massive Attack, to mam wrażenie, że są o wiele bardziej bezpretensjonalne. Że można robić wielką sztukę i nie zapomnieć przy tym o fanach. Co i tak nie zmienia faktu, że w Krakowie można było obejrzeć jedną z największych i najbardziej kreatywnych artystek na świecie.