To miało być filmowe "Waterloo". 15 lat od premiery "Mamma Mia!"
"Ryczący osioł", "Ranny bawół" - to tylko niektóre epitety, opisujące wokalne wyczyny Pierce'a Brosnana, jakie pojawiły się w recenzjach filmu "Mamma Mia!" w 2008 roku. Dostało się również Meryl Streep (narwana, odmłodzona staruszka), Amandzie Seyfried (przezroczysta dziewczynka o niebieskich oczach) i reszcie obsady. Film miał być zdaniem krytyków wielką katastrofą, a jednak stał się kasowym sukcesem i kulturowym fenomenem.
Czytając po latach publikacje dotyczące filmu, można odnieść wrażenie, że większość dziennikarzy i krytyków rzuciła się na obraz z zajadłością godną lepszej sprawy. Ponad sześćset milionów dolarów zarobionych przez obraz kontra aprobata na poziomie 55% w serwisie Rotten Tomatoes. Tymczasem oparty na musicalu o tym samym tytule, "Mamma Mia!" to nostalgiczny, trochę kiczowaty, przebojowy i dynamiczny film, wypełniony ponad dwudziestoma piosenkami zespołu ABBA, w wykonaniu rzeczywistej obsady filmu. Lekkie, chwilami porywające i dające uczucie błogości kino, a nie misternie zbudowany dreszczowiec, z intrygującą i wciągającą historią.
Ta jest w filmie zresztą niespecjalnie skomplikowana. Dwudziestoletnia Sophie (Amanda Seyfried) dorasta na małej greckiej wyspie, mieszkając razem ze swoją matką Donną (Meryl Streep), która prowadzi podupadający hotelik. Dziewczyna pragnie poślubić Sky (Dominic Cooper), ale nadal nie wie, kim jest jej tata. Gdy Sophie przypadkowo czyta w dzienniku swojej matki, że trzech mężczyzn może kwalifikować się na jej ojca, impulsywnie wysyła im zaproszenia na swój ślub i podpisuje się imieniem Donny. Nie mówi nic matce, wiedząc, że to by ją zdenerwowało.
Gdy zbliża się dzień ślubu, na wyspę zaczynają przybywać goście, w tym dwie najlepsze przyjaciółki Donny: Tanya (Christine Baranski), która lubi flirtować z młodymi mężczyznami, oraz Rosie (Julie Walters), autorka bestsellerowej książki kucharskiej. Trzej tajemniczy, potencjalni ojcowie spotykają się po drodze. Są to Harry (Colin Firth), stateczny biznesmen, Bill (Stellan Skarsgard), zrelaksowany podróżnik, i Sam (Pierce Brosnan), wzięty architekt. Reszta jest zabawną komedią, z mniej lub bardziej zręcznymi rozwiązaniami.
Nie wiadomo skąd zastrzeżenia do fabuły, którą jeden z brytyjskich krytyków porównał do cienkiej, wątłej nitki z ponawlekanymi niczym koraliki piosenkami ABBY. To właśnie muzyka legendarnej grupy była punktem wyjścia do stworzenia filmu, a jeszcze wcześniej doskonałego musicalu. Wszystko zaczęło się za sprawą Judy Craymer, która poznała Björna Ulvaeusa i Benny'ego Anderssona, kiedy ci pracowali z Timem Rice'em nad musicalem "Chess". Zafascynowana potencjałem doskonałych, popowych piosenek szwedzkiej grupy, zaproponowała przeniesienie ich na deski teatralne. Tu pojawia się w historii dramatopisarka Catherine Johnson, która stworzyła scenariusz i reżyserka Phyllida Lloyd.
Od premierowego przedstawienia na West Endzie w 1999 roku, aż do dziś, spektakl cieszy się niesłabnącą popularnością. Był grany na Broadwayu i ponad pięćdziesięciu innych scenach na sześciu kontynentach. Za każdym razem sale teatralne wypełnione były po brzegi rozbawioną, tańczącą i śpiewającą publicznością. Takie same reakcje pojawiały się na widowni kin, kiedy "Mamma Mia!" wkroczyła na ekrany. Skazana przez krytyków na porażkę, nagradzana była gromkimi owacjami po napisach końcowych.
Wszystko oczywiście dzięki nieprzemijającemu i ponadczasowemu urokowi kompozycji ABBY. Piosenki zespołu cieszą się niesłabnącą popularnością i ciągle są odkrywane przez kolejne pokolenia słuchaczy. Kompozycje Björna Ulvaeusa i Benny'ego Anderssona doskonale pasują do historii, która opowiedziana jest w filmie. Być może nie jest ona do końca oryginalnym pomysłem, podobny można dostrzec w filmie "Buona Sera, pani Campbell" z 1968 roku, z Giną Lollobrigidą w roli głównej, ale czego oczekiwać po scenariuszu kina rozrywkowego. Opowiedziana w "Mamma Mia!" historia ma w sobie i tak sporo polotu, w przeciwieństwie do kontynuacji "Mamma Mia! Here We Go Again", nakręconej dziesięć lat później. Tamtego filmu nie uratowała nawet niesamowicie gładka twarz Cher ani jej wciąż porywający głos.
Krytykowana często obsada filmu jest dla mnie właśnie wartością dodaną. Meryl Streep doskonale odnajduje się w swojej roli, jej wokalne popisy też, mówiąc potocznie, dają radę. Jak trzeba być zgorzkniałym człowiekiem, aby 59-letnią aktorkę nazwać "odmłodzoną staruszką". Streep wygląda w filmie fantastycznie i wnosi, razem z duetem Christine Baranski i Julie Walters, niesamowitą energię i witalność. To właśnie występ tych trzech, doświadczonych aktorek jest osią, wokół której budują się pozostałe postaci. Oglądając "Mamma Mia!", raczej jesteśmy w stanie przytulić śpiewającego Pierce'a Brosnana, niż go odepchnąć. To w końcu wielka ulga, kiedy udaje mu się utrzymać tonację i wyśpiewać z wdziękiem "SOS". To wykonanie staje się wręcz wokalną szarżą aktora.
Colin Firth i Stellan Skarsgard umiejętnie radzą sobie ze swoimi partiami piosenek, niewypychani zbytnio na pierwszy plan, a Amanda Seyfried wręcz błyszczy na tle pozostałej obsady filmu, od pierwszej, otwierającej obraz kompozycji "I Have a Dream". Paradoksalnie to właśnie te pozorne niedoskonałości warsztatowe sprawiają, że utwory ABBY, wykorzystane w filmie są nam bliższe. Ilu z czytających nuciło "Super Trouper" pod prysznicem, porywało się na "Dancing Queen" podczas imprez karaoke, albo śpiewało na cały głos w samochodowej sali koncertowej "The Winner Takes It All", zagłuszając oryginał płynący z radia? Kiedy oglądasz "Mamma Mia!", masz wrażenie, że to wszystko jest takie proste, harmonie, refreny i melodie, które znamy praktycznie od zawsze, płyną przez nas i stają się naszym udziałem.
Doskonałym atutem filmu jest wreszcie pokazanie historii z perspektywy kobiet. To one na ekranie grają pierwsze skrzypce. Są przebojowe, dowcipne, wydają się bardziej przygotowane do życia. "Mamma Mia!" to film, który celebruje kobiety i pokazuje je w pięknym, błyszczącym świetle greckiego słońca. To bardzo niezwykłe zobaczyć obraz, w którym mężczyźni wyglądają zupełnie śmiesznie, jakby obdarci ze swojego maczyzmu, snują się po wyspie nieporadni, niepewni, szukający kobiecego wsparcia. Może właśnie z tego powodu męska część krytyków tak ostro potraktowała dzieło. Musieli doskonale zrozumieć przesłanie i to ich zabolało najbardziej.
Może historia jest głupia, dialogi infantylne, ale sedno filmu leży w tym, że wychodząc z kina, piękniejsza część widowni może sobie powiedzieć: "Wiesz co, dobrze jest być kobietą, niezależnie od wieku i etapu życia". Kiedy "Dancing Queen" śpiewa Meryl Streep, kobieta po pięćdziesiątce, pełna pasji i witalnej energii, widzimy, że wiek jest tylko numerkiem w naszej głowie. Nie trzeba mieć 20 lat, aby pewnie kroczyć po parkiecie życia i spełniać swoje marzenia.
15 lat od światowej premiery filmu, która odbyła się 4 lipca 2008 roku w Sztokholmie, dzieło w reżyserii Phyllidi Lloyd nie straciło nic ze swojego uroku. Obraz, który miał się stać katastrofą, pobił wpływy kasowe filmu o morskiej katastrofie, czyli "Titanica". Sukces komedii rozlał się po całym świecie, ożywiając przy okazji pamięć o szwedzkiej formacji. Muzyka ABBY ponownie pojawiła się na listach przebojów, dając podwaliny pod fonograficzny powrót grupy w 2021 roku albumem "Voyage".
"Mamma Mia!" to klasyczne kino rozrywkowe. To jeden z tych obrazów, który wydaje się nieprzerwanie łączyć kolejne pokolenia widzów. Ukazuje muzyczne piękno, wtapiające się w przepiękne krajobrazy. Wszyscy pragniemy odrobiny słońca, miłości i ucieczki od codzienności. Film przynosi zastrzyk nieprawdopodobnego szczęścia, ulgi i wytchnienia. Dzięki niemu możemy wyskoczyć na greckie wakacje bez wychodzenia z domu. Wystarczy włączyć płytę DVD albo przeszukać jeden z serwisów streamingowych.
ABBA w Polsce. To już 45 lat!
Rok 1976 był wyjątkowy dla szwedzkiego zespołu. W sierpniu ABBA wydała piosenkę "Dancing Queen", która okazała się ich największym przebojem. U szczytu sławy przyjechali do Polski i... nie dowierzali.