The Cure w Łodzi: Spokojny początek i niespokojny koniec [relacja, zdjęcia]

Przed tym występem zapewne sporo osób miało w głowie setlistę innego koncertu tej grupy, który odbył się dwa dni wcześniej w Berlinie. Zestaw, który zespół The Cure zaserwował w czwartek (20 października) w łódzkiej Atlas Arenie sprawił kilka niespodzianek i znacznie różnił się od tego berlińskiego. O niezłym supporcie szkockiego zespołu The Twilight Sad błyskawicznie zapomniano, gdy tylko na scenie pojawił się kwintet dowodzony przez Roberta Smitha.

Robert Smith (The Cure) w Łodzi
Robert Smith (The Cure) w Łodzifot. Bartosz Nowicki

W Berlinie zaczęło się od mocnego uderzenia, u nas nieco spokojniej - od "Plainsong". Widownia głośno przywitała pierwsze dźwięki,  jeszcze głośniej, gdy do głosu doszedł Robert Smith.

The Cure zawitał do Łodzi z trasą prezentującą cały przekrój dyskografii, składającej się z trzynastu albumów długogrających. Koncert rozpoczął się chwilę po planowanej porze 20:30.

Każda osoba spośród tej wielotysięcznej publiczności ma swoją własną historię związaną z The Cure. U mnie ich muzyka przez wiele lat kojarzyła się ze złamanymi sercami, manifestującymi swoją rozpacz za pomocą cytatów z piosenek pochodzących z takich albumów, jak "Disintegration" czy "Bloodflower". Tych najważniejszych oczywiście nie zabrakło na czwartkowym koncercie - "Lovesong", "Pictures of You" czy, niespodzianka, "The Last Day of Summer", którego nie zagrano podczas wspomnianego koncertu w Berlinie. U nas zabrzmiał podczas pierwszej części koncertu, mocno poruszając widownię.

Od początku koncertu muzycy szczelnie wypełnili halową przestrzeń dźwiękami ciężkich przygniatających gitar i mocnego basu. Jak zawsze skromni pozostali w tle, oddając głos muzyce. Robert Smith przeprosił za to, że jest mniej komunikatywny niż zawsze, bowiem jest w słabszej formie, ale w jego głosie nie dało się tego usłyszeć, bowiem brzmiał on doskonale, jak zresztą cały zespół. Innym smaczkiem, którego mogliśmy się nie spodziewać, był utwór "The Lovecats". Ta trasa zapowiadana była jako obfitująca w niespodzianki i niepublikowane utwory. Takie jak "It Can Never Be the Same".

Spokojny początek i niespokojny koniec. "Shake Dog Shake", które otwierało berliński koncert, w Łodzi wybrzmiało w końcówce. Obok takich kawałków, jak "Fascination Street" czy rockandrollowe "Why Can't I Be You?", które zaprosiło przerzedzoną już nieco publiczność do tańca. Podczas ostatniego bisu zabrzmiała także wisienka na torcie - "Lullaby".

Trwające niemal trzy godziny widowisko zapewne zaspokoiło apetyt wszystkich fanów twórczości The Cure. Zarówno tych oczekujących sentymentalnego powrotu do pierwszych dwóch dekad działalności zespołu, jak i tych zakochanych w trzech ostatnich pozycjach w dyskografii grupy. Poruszonemu Smithowi niełatwo było opuścić scenę. Mimo olbrzymiej ilości ludzi (bilety wyprzedano na kilka miesięcy przed występem) dookoła i wielkiej hali, w której trudno o dobrą akustykę, udało się zagrać koncert, nie tylko świetnie brzmiący, ale i poruszający. Ja nie prosiłabym o nic więcej.

Anna Nicz, Łódź

The Cure
The Cure
The Cure
The Cure
+11
INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas