Szef kazał mu wyjść zza baru i śpiewać. Ten moment zmienił jego życie
Jedni widzą w nim nowoczesne wcielenie Bruce'a Springsteena, dla innych jest miłym powiewem świeżości na muzycznym rynku. Sam Fender zyskał w ostatnich latach ogromną popularność, ale artysta jest raczej antygwiazdą - i to w najlepszym znaczeniu. Wokalista, zamiast pokazywać w sieci same szczęśliwe chwile i chwalić się życiem, o jakim wiele osób marzy, otwarcie opowiada o swoich zmaganiach oraz walczy ze stereotypem macho. Sam skończył właśnie 30 lat i jeśli jakimś cudem nie znacie jeszcze tego muzyka, koniecznie zacznijcie od tych piosenek.
Szkolni koledzy często dokuczali mu z powodu jego długich włosów i wrażliwości. Słowo "mięczak" odmieniali przez wszystkie przypadki. Fender nigdy im się nie odgryzł. Zaczął to odreagowywać dopiero kilkanaście lat później. Nie tylko to zresztą, bo wokalista nigdy nie ukrywał, że duży wpływ na jego życie miał również rozwód rodziców. Artysta czuł się porzucony i miał bardzo niską samoocenę. Nawet kiedy zdobył popularność, a jego debiutancka płyta zbierała świetne recenzje, Sam nie wierzył w swój sukces i był przekonany, że na niego nie zasługuje. Dzisiaj muzyk nie boi się głośno mówić o problemach ze zdrowiem psychicznym, a w piosenkach przekonuje, że "chłopaki też płaczą".
Zobacz również:
- Rozstawali się i ponownie schodzili w nieskończoność. Dlaczego związek Justina i Seleny nie przetrwał?
- Od Queen i Davida Bowiego po Rihannę i Eminema. Te duety zaskoczyły świat
- Łączył blues z voodoo, miał 57 dzieci. Żadne nie przyszło na jego pogrzeb
- Inside Seaside 2024: dzień drugi. "Nananana do białego rana"[RELACJA]
"Dead Boys"
To jeden z najmocniejszych utworów na koncie Sama, a przy okazji piosenka, która doczekała się wielu reakcji ze strony słuchaczy. Nic dziwnego, bo temat jest trudny i ważny. Wokalista napisał "Dead Boys" po śmierci przyjaciela, zresztą artysta przyznał, że stracił później jeszcze kilka osób w swoim otoczeniu. Fender nie chciał jednak wydawać tego utworu, bo nie czuł się z tym komfortowo, poza tym bał się zarzutów, że próbuje się wybić na tragedii przyjaciela. Muzyk zamierzał schować piosenkę do szuflady, ale kiedyś, przy okazji, zagrał ją swoim współpracownikom. Ludzie zaczęli wtedy opowiadać Fenderowi o własnych doświadczeniach, o bliskich, którzy odebrali sobie życie. Wokalista nie miał pojęcia, że tyle osób miało podobne historie, bo przecież nigdy o tym nie rozmawiali. Artysta zdał sobie sprawę, że to nie jest temat, o którym mówi się głośno, często towarzyszy mu jakiś wstyd.
Po tamtej rozmowie muzyk stwierdził, że jednak wyda utwór, bo może w ten sposób uda mu się komuś pomóc. Nie miał pojęcia jak bardzo. Kiedy singel już się ukazał, Sam opowiadał o "Dead Boys" w jednym z wywiadów radiowych. Okazało się, że rozmowy słuchał mężczyzna, który właśnie planował zakończenie swojego życia, chciał po prostu zjechać z drogi i w coś uderzyć. Zamiast tego zjechał na pobocze, zaczął płakać, a potem wrócił do domu i powiedział żonie, że potrzebuje pomocy. Mężczyzna odezwał się do stacji pół roku później, został też zaproszony na koncert Fendera i spotkał się z wokalistą. Artysta przyznał w rozmowie z "Radio X": "Moim zadaniem jest głównie dostarczanie ludziom jakiejś rozrywki. Na tym polega ta praca, żeby sprawić, że życie innych będzie trochę znośniejsze. [...] W takich chwilach jednak myślisz sobie: 'Może to wszystko ma większe znacznie, niż sądziłem?'".
"Spit of You"
Muzyczne zainteresowania Sama nie wzięły się znikąd. Przyszły gwiazdor podpatrywał ojca, który sam grał, aż w końcu postanowił pójść w jego ślady. Alan kupił 8-letniemu chłopakowi gitarę i pewnie nie miał pojęcia, że kilkanaście lat później syn napisze piosenkę o ich relacji. Niełatwej zresztą. Fender junior cały czas próbuje walczyć z "toksyczną męskością", na którą zdążył napatrzeć się we własnym domu. Nie chodzi jednak absolutnie o przemoc, lecz o to, że ojciec wokalisty miał problem z wyrażaniem emocji. Nie rozmawiał z synem o tym, co czuje, bo sam nie był tego nauczony. Dodatkowo bał się, że chłopak będzie mieć w przyszłości podobny problem, a nie wiedział, jak temu zapobiec.
Sam przyznał, że wizja tego, jak powinien się zachowywać mężczyzna, jest przestarzała i raczej szkodzi ludziom, niż im pomaga. "Ja też się z tym zmagałem jako młody facet w Newcastle. To chyba dotyczy wszystkich. Świat stawia przed nami wiele wyzwań, na przykład takie, żeby reagować na stres emocjonalny. Nie wstydzę się tego. Jako dzieciak ciągle słyszałem, żeby nie płakać. To jakieś archaiczne podejście, które sprawia, że kiedy czujemy się źle, wstydzimy się tego" - powiedział artysta w rozmowie z NME. Fender dodał, że gdyby jako nastolatek popłakał się przed kolegami, zostałby wyśmiany. To właśnie z takim podejściem muzyk stara się dzisiaj walczyć. "Spit of You" to piosenka o ojcach i synach, którzy się kochają, ale nie zawsze potrafią ze sobą rozmawiać.
"Seventeen Going Under"
To tytułowy utwór z drugiej płyty wokalisty, albumu znacznie bardziej osobistego niż debiut. Cały krążek był historią o trudnościach dorastania, a przy okazji o świętowaniu tego, że udało się przetrwać i pokonać problemy. Fender nie musiał niczego wymyślać, ani korzystać z cudzych historii. Nastoletnie lata artysty same dostarczyły mu inspiracji. "Tak już jest ze złością, ona błaga, żeby zostać z tobą na dłużej. W ten sposób ograbia cię z piękna i zostawia z niczym. Sprawia, że krzywdzisz tych, których kochasz. Ranisz ich, jakby byli nikim" - śpiewa muzyk w "Seventeen Going Under". Szkolne zaczepki nie były jedynym problem Sama w młodości. Po rozstaniu rodziców matka wokalisty opuściła rodzinę i Fender zamieszkał z ojcem. Trudno było nazwać to wspólne życie sielanką, bo ostatecznie macocha artysty wyrzuciła go z domu. Wtedy muzyk wrócił do matki, jednak nie spodziewajcie się happy endu.
Shirley zachorowała na fibromialgię, schorzenie, które wywołuje ciągły ból i zmęczenie. To oznaczało, że rodzina musiała bez przerwy pożyczać pieniądze na leki oraz wizyty u specjalistów, a czasem wręcz błagać innych o pomoc. Okazało się, że nawet takie trudności w życiu można pokonać, chociaż u Sama wydarzyło się to w nieoczekiwany sposób. Artysta, żeby dorzucić się do domowego budżetu, znalazł pracę w pubie. To właśnie tam, przez zupełny przypadek, dostrzegł go jego przyszły menedżer. Później historia potoczyła się trochę jak w bajce Disneya, ale o tym opowiada już zupełnie inna piosenka.
"That Sound"
Pewnego wieczoru właściciel pubu Low Lights Tavern zaczął namawiać swojego pracownika, żeby coś zagrał. Sam był nieco zdziwiony, że akurat wtedy szef zapragnął posłuchać muzyki. Fender obsługiwał właśnie klientów przy barze, a kolejka była spora. Artysta chwycił jednak za gitarę i zaśpiewał "Get Back" The Beatles oraz jeden własny utwór. Okazało się, że to nie była przypadkowa prośba. Szef zobaczył, że do lokalu wszedł Owain Davies, menedżer znanego już wtedy świetnie Bena Howarda. Owain, który pochodził z okolic, przyszedł do pubu świętować sukces podopiecznego na rozdaniu Brit Awards. Kiedy usłyszał śpiew pracownika knajpy, natychmiast się odwrócił, bo - jak przyznał w rozmowie z "The New York Times" - "był porażony jego niesamowitym głosem".
Davies wziął Fendera pod swoje skrzydła i zaczął załatwiać mu koncerty. Oczywiście nie wszystko poszło jak z płatka, bo wokalista poważnie zachorował w wieku 20 lat, musiał spędzić trochę czasu w szpitalu. Muzyk wykorzystał jednak tę przerwę na pisanie nowych piosenek, więc ostatecznie ten czas nie okazał się stracony, mimo niesprzyjających okoliczności. Owain zainwestował w Sama, pomógł mu wydać pierwszy singel i umieścić go na ścieżce dźwiękowej gry FIFA 19, a potem oczywiście zajął się załatwianiem kontraktu płytowego i spraw związanych z debiutanckim albumem. Fender bardzo szybko zdobył popularność, bo publiczność pokochała skromnego chłopaka z niesamowitym głosem, do tego artysta stał się dla wielu osób wręcz lokalnym bohaterem.
Kłopot w tym, że znajomością z wokalistą zaczęli się chwalić również ci, którzy kiedyś nie życzyliby mu sukcesów. "That Sound" jest właśnie o nich. To również piosenka o ludziach, którzy latami odgrażają się, że wyjadą ze swojego miasta, chociaż nigdy się na to nie odważą, za to krytykują każdego, kto rzeczywiście to zrobił. Przy okazji, Sam na własnej skórze poczuł negatywne skutki popularności. Kiedy kilka lat temu w Halloween do jego drzwi zaczęły pukać setki dzieciaków, pomyślał, że coś jest nie tak. Okazało się, że wszyscy wiedzieli, czyj to dom, a wizyta najbardziej interesowała rodziców, którzy chcieli sobie zrobić zdjęcie z kimś znanym.
"Hypersonic Missiles"
Debiutancki album "Hypersonic Missiles" narobił niemałego zamieszania wokół Sama. Muzyk przyznał, że to właśnie tytułowy utwór określił, jak będzie brzmieć reszta płyty. Skąd u młodego chłopaka pomysł na śpiewanie o rakietach hipersonicznych? Fender tłumaczył, że często spotykał się z tą nazwą w mediach, a pewnego dnia po prostu rzucił mu się w oczy wielki tytuł w gazecie i artysta już wiedział, czego potrzebuje jego piosenka. Wokalista przyznał, że to trochę dziwne, kiedy o broni masowej zagłady mówi się na co dzień, tak samo jak o robieniu zakupów czy pracy, ale w końcu tak wygląda dzisiaj świat - czy tego chcemy, czy nie.
"Hypersonic Missiles" to właściwie utwór o miłości, chociaż bardzo nietypowy. Jego bohater to - jak przyznał Sam - osoba, która wierzy, że świat niedługo się skończy, ale sam nie robi nic, żeby go zmienić. Nie ma na to pomysłu, poza tym żyje mu się zbyt wygodnie, żeby angażować się w dodatkowe rzeczy. "W całym tym chaosie jest też miejsce na miłość, iskierkę nadziei, że nieważne, co się stanie, jakaś dwójka ludzi zaj***ście spędzi czas" - tłumaczył wokalista w magazynie NME. "Hypersonic Missiles" to taka muzyczna odpowiedź na pytanie: "Świat się kończy, został ci jeden dzień - co robisz?".
Sam Fender - skromny chłopak z gitarą
Życie Sama rzeczywiście potoczyło się trochę jak w bajce o zdolnym chłopaku, którego przez przypadek odkrywa świat, ale jeśli brakuje wam jeszcze czegoś w tej historii, to proszę bardzo. Fender jest często nazywany "brytyjskim Brucem Springsteenem", zresztą muzyk uwielbia "Bossa" i słucha go już od kilkunastu lat. Nastoletni Sam pewnie nawet nie marzył o tym, że kiedyś pozna swojego idola, a nawet będzie go supportować, co akurat wydarzyło się w 2023 roku. Fender nie mógł uwierzyć w to, co go spotkało, a przy okazji okazał się wyjątkowo konsekwentny. Jak na człowieka, który przekonuje, że "chłopaki też płaczą" przystało, wokalista po tym spotkaniu popłakał się ze szczęścia.