Reklama

Miała na koncie wielki filmowy przebój. Dawni koledzy zniszczyli jej karierę

Producent, który nie miał czasu, wokalistka, która bała się porównań do koleżanki i film, który zapowiadał się na klapę - wszystko tam krzyczało: "porażka!". Mimo to skończyło się jak w klasycznej produkcji o niedocenianym bohaterze. 40 lat temu Irene Cara odbierała kolejne nagrody za piosenkę "Flashdance… What a Feeling". Sukces okazał się dla artystki słodko-gorzki, bo to, co wydarzyło się później, praktycznie zniszczyło jej karierę.

Producent, który nie miał czasu, wokalistka, która bała się porównań do koleżanki i film, który zapowiadał się na klapę - wszystko tam krzyczało: "porażka!". Mimo to skończyło się jak w klasycznej produkcji o niedocenianym bohaterze. 40 lat temu Irene Cara odbierała kolejne nagrody za piosenkę "Flashdance… What a Feeling". Sukces okazał się dla artystki słodko-gorzki, bo to, co wydarzyło się później, praktycznie zniszczyło jej karierę.
Irene Cara w 1990 roku /Vinnie Zuffante /Getty Images

Złośliwi żartowali, że "Flashdance" to "Rocky" w delikatniejszym wydaniu. Widzowie uwielbiają takie historie: postać, która ma jakieś marzenia, jej otoczenie, które tylko uśmiecha się z pobłażaniem, walka, udowadnianie światu, że nie ma rzeczy niemożliwych. Kino widziało już wiele takich opowieści i na pewno w przyszłości też ich nie zabraknie. Z prostego powodu: to świetnie działa. 

Jerry Bruckheimer i Don Simpson, producenci "Flashdance", postanowili zrealizować film o dziewczynie, która pracuje jako spawaczka, a po godzinach zajmuje się swoją wielką pasją: tańcem. Bohaterka marzy o tym, żeby dostać się do szkoły baletowej, chociaż jest przerażona na myśl o tym, że ma zatańczyć przed profesjonalną komisją. Zwyczajnie nie do końca w siebie wierzy, jednak postanawia zawalczyć i udowodnić wszystkim, że zasługuje na sukces. Brzmi jak kinowy przebój, prawda? 

Reklama

Skoro już jesteśmy przy przebojach, to przecież dobry film potrzebuje równie dobrej ścieżki dźwiękowej. Producenci zgłosili się więc do swojego dobrego znajomego, Giorgio Morodera. Słynny producent i król disco pracował z Jerrym już przy okazji "Amerykańskiego żigolaka". To właśnie ten muzyk współtworzył choćby słynne "Call Me" Blondie, więc chyba nikogo nie dziwi, że Bruckheimer nie musiał długo szukać odpowiedniej osoby.

"Flashdance": "Musisz przy tym pracować, to jest świetne"

Okazuje się, że niewiele brakowało, żeby soundtrack do "Flashdance" ostatecznie stworzył ktoś inny. Producenci namawiali Morodera, wysłali mu jeszcze ciepły scenariusz, ale artysta się wahał. Nie dlatego, że nie wierzył w film. Giorgio zwyczajnie spojrzał w kalendarz i stwierdził, że nie da rady zaangażować się w prace nad ścieżką dźwiękową. Producent wspominał, że spędzał wtedy w studiu dzień i noc, więc zupełnie nie miał czasu na kolejny projekt. Nie rzucił jednak od razu "nie". 

"Powiedziałem Jerry'emu Bruckheimerowi: 'Kiedy będziesz mieć już nakręcony materiał, wyślij mi, spojrzę na to'. Moja ówczesna dziewczyna obejrzała film i się popłakała. 'Boże, to najlepsza rzecz na świecie. Musisz przy tym pracować, to jest świetne’'.. Natychmiast wziąłem się do roboty" - wspominał Moroder w "Chicago Tribune". Muzyk przesłał wstępny pomysł na jedną piosenkę. Tym utworem okazał się najważniejszy kawałek w filmie, czyli "Flashdance... What a Feeling".

Druga Donna Summer? Nie, dziękuję

Moroder mógł odpowiadać za muzykę, ale przecież - jak śpiewa Hey - "piosenka musi posiadać tekst". Producent poprosił więc o pomoc swojego dobrego kolegę i współpracownika, Keitha Forseya. To perkusista, który zresztą zagrał na soundtracku, a przy okazji autor piosenek, w tym wielu hitów z lat 80. Keith miał napisać słowa razem z wokalistką. No właśnie, "Flashdance... What a Feeling" zaśpiewała Irene Cara, która, podobnie jak Giorgio, o mało co nie miałaby z filmem nic wspólnego. 

Artystka osiągnęła wielki sukces w 1980 roku dzięki kinowemu hitowi "Fame", w którym zresztą zaśpiewała oskarową piosenkę. Irene potem szybko dostała propozycję głównej roli w sitcomie, jednak skończyło się na pilocie, bo telewizja nie zdecydowała się na zakup produkcji. Cara zagrała za to w filmach, ale wiedziała, że na tym etapie kariery bardzo przydałaby jej się - na ekranie lub w muzyce - jakaś kolejna "duża" rzecz. Wydawałoby się, że propozycja Morodera nie mogła nadejść w lepszym momencie. Wokalistka się jednak wahała.

 Okazało się, że Giorgio już wcześniej chciał współpracować z Irene, jednak ona bała się, że będzie nazywana "drugą Donną Summer". Moroder i Forsey pracowali bowiem z gwiazdą disco, nagrali z nią przeboje, więc każda następna artystka w takim układzie byłaby naturalnie porównywana do Summer. Tego właśnie Cara chciała uniknąć, ale ostatecznie, również po namowach wytwórni filmowej, zgodziła się zaśpiewać we "Flashdance".

Zanim duet zabrał się za pisanie tekstu, Irene i Keith obejrzeli najważniejszą scenę filmu. To chyba nie będzie już dla nikogo spoiler, więc chodzi o moment, w którym główna bohaterka, Alex, postanawia spełnić marzenia i staje przed komisją szkoły baletowej. Oczywiście taniec był w filmie przenośnią, chodziło o pokazanie osoby, która teoretycznie nie ma szans na wielki sukces, jednak zaczyna walczyć i zdobywa to, czego chciała. Poza tym Cara sama była nie tylko wokalistką i aktorką, lecz również tancerką, więc świetnie łączyła i rozumiała te światy. Artystka stwierdziła, że Alex na ekranie nie tylko tańczy, ale w ten sposób walczy o siebie i swoje marzenia oraz wolność, dlatego piosenka powinna jak najlepiej to oddawać.

Małe oszustwo

Keith i Irene ułożyli tekst utworu właściwie podczas podróży samochodem do studia. Gdyby jakikolwiek trener motywacyjny odczytał te słowa podczas swojej prezentacji, nikt by się specjalnie nie zdziwił. Tekst faktycznie wygląda jak żywcem wyjęty z podręcznika typu "Jesteś zwycięzcą". Wystarczyło jednak parę produkcyjnych sztuczek Morodera i świetny głos Cary, żeby to zadziałało jako piosenka i stało się przebojem. Giorgio zresztą namawiał kolegów, żeby umieścili w utworze tytuł filmu. Kłopot w tym, że "flashdance" kiepsko się rymuje, więc Irene i Keith trochę "oszukali". Muzycy podzieli słowo na "flash" oraz "dance" i tego użyli w piosence. Kawałek dostał jeszcze odpowiedni tytuł, żeby już bez żadnych wątpliwości kojarzył się z filmem. Marketingowcy byli zachwyceni, a singel mógł zacząć podbój świata.

"Kiedy nagrywaliśmy tę piosenkę, wiedziałam, że mamy coś wyjątkowego. Pewne rzeczy się po prostu czuje" - powiedziała Cara radiu BBC. Jerry Bruckheimer też, już po pierwszym przesłuchaniu, był przekonany, że to będzie przebój i słuchał później utworu w kółko. Żadne z nich się nie pomyliło. Sam film nie zachwycił krytyków, jednak oczarował widzów. Produkcja, która kosztowała siedem milionów dolarów, zarobiła na całym świecie prawie 30 razy tyle i okazała się jednym z największych kinowych przebojów roku. 

Popularność "Flashdance" oczywiście przełożyła się na sukces piosenki, która ostatecznie pojawiła się na ekranie dwa razy: na początku, a potem w najważniejszej scenie. Utwór stał się hitem, a na liście Billboardu zrzucił z pierwszego miejsca "Let's Dance" Davida Bowiego, co już o czymś świadczy. Ukoronowaniem tego sukcesu okazał się Oscar dla najlepszej piosenki. Moroder miał już jedną taką nagrodę na koncie i nawet nie pojawił się na ceremonii, ale statuetkę w 1984 roku odebrali Irene Cara i Keith Forsey. Nagrodę wręczała zresztą Jennifer Beals, czyli... Alex z filmu "Flashdance", a towarzyszył jej zaledwie 22-letni wtedy Matthew Broderick. Wokalistka zdobyła jeszcze później do kompletu nagrodę Grammy.

Wielki sukces singla "Flashdance... What a Feeling" nie przełożył się niestety na kolejne duże kinowe ani muzyczne propozycje dla Irene. Artystka co prawda nadal działała na rynku, zagrała wkrótce w filmie "Gorący towar" u boku Clinta Eastwooda, ale na większe role nie mogła liczyć. W muzycznym świecie też nie szło jej rewelacyjnie i zamiast nagrywać przeboje pod własnym nazwiskiem, śpiewała chórki u Lou Reeda. Wokalistka skarżyła się po latach, że powodem takiej sytuacji był między innymi seksizm w branży, bo najlepsze utwory dostawały nawet nie jej koleżanki, lecz koledzy po fachu. 

Pojawił się jeszcze jeden kłopot. Kiedy Cara z uśmiechem odbierała nagrody, nikt nie wiedział, że miała spory problem ze swoją wytwórnią. Artystka nie dostawała należnych pieniędzy ani za poprzedni album, ani za pracę przy soundtracku do "Flashdance". Firma zbywała wokalistkę, więc w końcu Cara zdecydowała się pozwać wytwórnię. Sprawa ciągnęła się latami i kosztowała Irene karierę. Artystka była przekonana, że menedżerowie błyskawicznie powiedzieli o sądowej batalii innym firmom płytowym, a efekt był taki, żeby nikt nie chciał współpracować z  "trudną" wokalistką. 

W branży pojawiły się też plotki, że Cara ma wielki problem z narkotykami i nie można na niej polegać - to na wypadek, gdyby ktoś mimo wszystko chciał zaryzykować i zaoferować jej kontrakt. Irene ostatecznie wygrała sprawę i dostała półtora milionów dolarów odszkodowania. Kwota byłaby wyższa, gdyby nie błędy popełnione przez pierwszych prawników artystki i upadłość wytwórni. "Na osłodę" Cara zaczęła nareszcie zarabiać na emisji swojej muzyki, na przykład w radiu i telewizji, chociaż wydarzyło się to dopiero po prawie dekadzie od "Flashback... What a Feeling", co pokazuje, jak dużo pieniędzy wokalistka straciła. Irene Cara zmarła w 2022 roku, nie dała już rady odbudować swojej kariery. 

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Irene Cara
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy