Reklama

Flea (Red Hot Chili Peppers): Poza wszelką kontrolą. Fragment książki "Acid for the Children"

"Acid for the Children" to autobiografia Flea, basisty grupy Red Hot Chili Peppers, której fragmenty możecie przedpremierowo przeczytać na stronach Interii.

Z Australii, przez nowojorskie przedmieścia, aż po Los Angeles - w "Acid for the Children" (premiera 13 listopada) Michael Balzary - lepiej znany jako Flea - zabiera czytelników w osobistą i pełną anegdot podróż po miejscach swojej młodości.

Z książki poznajemy historię dorastania przyszłej gwiazdy rocka - od ucieczki od toksycznej rodziny, przez akceptację w społeczności artystów i ćpunów, którzy podobnie jak on wybrali życie na krawędzi, do założenia zespołu z towarzyszami szalonych eskapad. Tak rodzi się Red Hot Chili Peppers (sprawdź!).

Reklama

Basista udziela się też w innych projektach muzycznych, a jego grę można było usłyszeć w Fear, Jane's Addiction, Atom for Peace (posłuchaj!), Mars Volta czy u Johnny'ego CashaToma Waitsa.

Jest też charakterystycznym aktorem drugoplanowym. Występował w prawie dwudziestu filmach, m.in. w "Powrocie do przyszłości" czy "Big Lebowski".

Na scenie wielokrotnie występował nago, czasem razem z kolegami zasłaniali swoje przyrodzenia skarpetkami. Tak jak pozostali muzycy Red Hot Chili Peppers miał spore problemy z narkotykami - pierwsze jointy Balzary skręcał już w wieku 13 lat.

Przedsprzedaż "Acid for the Children" ruszyła 16 października, czyli w dniu 57. urodzin Flea.

---------

Pewnej deszczowej nocy w Hollywood zajaraliśmy z Hillelem [Hillel Slovak, zmarły w 1988 r. z powodu przedawkowania narkotyków pierwszy gitarzysta Red Hot Chili Peppers] i siedzieliśmy w jego datsunie 510 zaparkowanym przed domem, słuchając stacji KMET. W pewnej chwili błyskawica rozświetliła niebo, a chwilę po niej usłyszeliśmy potężny grzmot. Idealny moment, bo w programie DJ-a Jima Ladda właśnie zaczęło się "Riders on the Storm" Doorsów. "Jim Ladd to swój chłop", powiedział Hillel. Usiadłem wygodnie w samochodowym fotelu, delektując się razem z nim tą chwilą. A potem Hillel, mówiąc o basiście Anthym, Toddzie Strassmanie, rzucił: "Mike, wiesz, że jakoś nie mogę się dogadać z Toddem. On chyba nie traktuje tego wszystkiego zbyt poważnie, nie przykłada się do prób. Nie ma ochoty poświęcić życia muzyce". Przez chwilę zamilkł, gdy Jim Morrison śpiewał: "W tym domu się zrodziliśmy / Na ten świat nasz rzucono...". A potem nagle powiedział: "A może nauczyłbyś się grać na basie i zastąpił go w zespole?".

O tak.

To była chwila, w której jak nigdy wcześniej czułem się kochany.

Podekscytowany zdobyłem tani bas fendera dla początkujących i z miejsca zacząłem ćwiczyć. Podczas mojej pierwszej próby z Anthym, która odbywała się w sypialni Jacka, miała miejsce pewna niezręczna sytuacja. Grałem podłączony do wzmacniacza Todda, gdy ten nagle stanął w drzwiach. Nie wiedział, że pozostali postanowili się go pozbyć. Stał zmieszany i wpatrywał się we mnie intensywnie. Na kilka minut ulotniłem się do ogródka, ale słyszałem, że rozmowa chłopaków była intensywna. Todd odszedł. Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze wrócił do gry na basie.

Wiedziałem już, co chcę robić na scenie, nim zdążyłem wejść na nią po raz pierwszy z Anthym. Widziałem wcześniej ich występy, byłem też na kilku innych koncertach rockowych. Razem z Anthonym zakradliśmy się kiedyś do Forum, by obejrzeć The Who. Pete Townshend pięknie poruszał się po scenie. Byłem tym niezwykle podjarany. Sprawiał wrażenie kogoś całkowicie nieprzewidywalnego, niebezpiecznego, poza wszelką kontrolą. Tak, jakby ktoś podłączył go bezpośrednio do prądu, który przeszywał całe jego ciało. Wiedziałem, że pochodził z zupełnie innego świata i chciałem się w tym świecie znaleźć. Pomyślałem: Ta muzyka opiera się na szaleństwie.

Jeśli kiedykolwiek będę grał coś takiego, zatracę się w pełni w tej szalonej krainie. Będę poruszał się do muzyki niczym wariat, pozwolę jej miotać mną i robić ze mną, co tylko zechce. Nie miałem pojęcia, jak bardzo ta myśl będzie napędzała mnie w późniejszym etapie mojego życia. To było tak różne od jazzu i muzyki klasycznej, które grałem do tej pory na trąbce. Ale wierzyłem, że poczuję tę muzykę w pełni i zjednoczę się z nią. W niemal każdym innym aspekcie mojego życia byłem pełen wątpliwości, ale nie w przypadku rocka. Zamierzałem całkowicie oddać się jego pierwotnej mocy.

Pewnego dnia mieliśmy akurat próbę w sypialni mojej siostry, gdy za oknem ujrzeliśmy dziwną głowę próbującą zajrzeć do środka. To był dzieciak z okolicy, którego widywałem wielokrotnie. Typ lubianego przez wszystkich twardziela z długimi włosami. Gdy usłyszał muzykę, postanowił zakraść się przez płot do mojego ogródka. Powiedział, że ma na imię Saul, jest gitarzystą i gra w zespole L.A. Rocks czy jakoś tak [Saul Hudson, znany w świecie rocka jako Slash, gitarzysta Guns N' Roses]. Pogadaliśmy chwilę, to był żywy i przebojowy gość.

Polubiłem go. Lata później, gdy przywdział cylinder i stał się legendarnym członkiem największej grupy rockowej na świecie, szczerze cieszyłem się, że robi to, o czym zawsze marzył. W okolicy mieszkał też perkusista jego zespołu, Steven Adler. Gdy byliśmy nastolatkami często się widywaliśmy, graliśmy w futbol na ulicy i jaraliśmy trawę. Steven był słodkim, radosnym kolesiem, młodszym ode mnie o jakiś rok. Kiedyś zagrałem na trąbce dla jego babci - była dla mnie niezwykle miła.

Często musieliśmy czekać na zewnątrz klubu przed naszymi koncertami, a potem zaraz po występie się zmywać, bo byliśmy za młodzi, by przebywać w miejscu, gdzie podawano alkohol. Piliśmy więc i paliliśmy na parkingach, czekając na właściwą porę do wejścia.

----------

Zespół, grupa, gang, chłopaki. Wcześniej byłem tylko ja i Anthony. Dołączenie do zespołu sprawiło, że nagle zyskałem rodzinę. Nasze ambitne marzenia spotkały się, łącząc się w pulsującą masę, z której czerpaliśmy siłę, stając się jednością. To jak rozbijanie obozu i zostawianie świata zewnętrznego poza nim. Takie uczucia mogą zaistnieć tylko wewnątrz tego obozu. To była zapowiedź tego, co miało dziać się później, ale zapewniła mi odkrycie siebie na nowo. Byłem szczęśliwy i uwielbiałem to uczucie.

Stałem się członkiem tajemnego zgromadzenia, którego sztywny świat zewnętrzny nie mógł zrozumieć. Graliśmy wspólnie, tworzyliśmy telepatyczną nić - cała reszta świata zdawała się w porównaniu z tym błaha, płytka i nudna. Wszyscy ci ludzie, którzy nabijali się ze mnie w szkole i przezywali mnie, cały świat, w którym nie potrafiłem czuć się dobrze, okrucieństwo głupiego współzawodnictwa - to wszystko nie miało już dla mnie znaczenia. Poruszałem się teraz na innym poziomie, w miejscu, gdzie marzenia, uczucia, kolory i nadzieje były prawdziwe.

Stąpałem lekko niczym kot. Wpadałem do butików z używaną odzieżą i kupowałem dziwne stare ciuchy. W przebite ucho wtykałem spaloną zapałkę. Nie interesowała mnie moda ani bycie cool (zresztą tak mi już zostało!), w pełni zaakceptowałem swoją dziwność. Karmiłem się miłością, którą czułem w zespole, byłem nieskończony i niedościgniony. I taki chciałem być na zawsze. Gdy przychodził dzień koncertu, budziłem się naładowany energią. TEN DZIEŃ był najważniejszy. Myślałem, że możemy zmienić świat. Na początku na koncerty ubierałem się w pasiaste bezrękawniki, obcisłe, jaskrawoczerwone sztruksy i baletki, robiłem też sobie kiepski makijaż wokół oczu. Przybierałem na scenie durne rockowe pozy, opieraliśmy się o siebie z Hillelem plecami, udawaliśmy, że nasze zagrywki mają jakąś mistyczną moc. Pozerstwo. Sporo się poruszałem po scenie, ale nie wiedziałem jeszcze, jak całkowicie zdać się na naturę. Z czasem zacząłem tańczyć na scenie, podskakiwać i kiwać się, odnajdywać swoje miejsce. Niektórzy nasi znajomi mówili, że przesadzam, zachowuję się jak klaun, za bardzo zwracam na siebie uwagę. Ale nie zważałem na ich opinie.

Pewnej pijackiej nocy wczuwałem się podczas imprezy w czyjejś pracowni, gdy DJ zaczął puszczać numery Jamesa Browna - "Mother Popcorn", "Papa's Got a Brand New Bag" i "Say It Loud". Tańczyłem już przy wcześniejszych kawałkach, ale gdy poleciał J.B., wpadłem w trans. To już nie był po prostu taniec w rytm muzyki - ten rytm przejmował nade mną kontrolę. Zatraciłem się w ekstatycznej radości tańca. Nie mogłem uwierzyć, jak dobrze mi z tym. Jak dobry był James Brown. Wiedziałem, że był świetny, ale do tej chwili nie zdawałem sobie sprawy jak BARDZO. Wtedy to do mnie dotarło. Tańczyłem nieprzytomnie całymi godzinami.

Po tym zdarzeniu mój ruch sceniczny stał się niewymuszony i naturalny, mimo tego, że wciąż poszukiwałem rytmu, którego mój zespół nie był jeszcze w stanie właściwie oddać.


INTERIA.PL/materiały prasowe
Dowiedz się więcej na temat: Flea | Red Hot Chili Peppers
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy