Ed Sheeran w Warszawie: Władca pierścieni [RELACJA]

Ed Sheeran w Warszawie na PGE Narodowym - 25 sierpnia 2022 r. /Ewelina Eris Wójcik /INTERIA.PL

Król popu jest dzisiaj tylko jeden. Ma 31 lat, rude włosy, urodził się w mieście Halifax i nazywa się Edward Christopher Sheeran. Jego koronacja odbyła się wczoraj na PGE Narodowym w Warszawie.

O tym, że Ed Sheeran przyjedzie do Warszawy, trąbiono od blisko roku. Nic dziwnego, że na czas jego koncertu ceny noclegów w stolicy poszybowały pod sufit. Zmiany w komunikacji miejskiej, zatłoczone metro i tramwaje, a wszystko przez tego skromnego z pozoru chłopaka z gitarą. Co w nim takiego wyjątkowego? Pojechałem sprawdzić i...

Byłem w swoim życiu na kilku wyjątkowych koncertach. Soundgarden w Oświęcimiu, Robert Plant w Sopocie (przeczytaj!), czy David Gilmour we Wrocławiu. Wszystkie te występy były dla mnie wielkimi wydarzeniami, bo oto miałem okazję posłuchać żywych legend. Czwartkowy koncert Eda Sheerana dokładam do tego zbioru z pełną świadomością i autentyczną radością.

Reklama

Ed Sheeran w Warszawie: Koncertowa demokracja

Ed Sheeran to po pierwsze znakomity songwriter. Prawie wszystko, co wychodzi spod jego pióra, staje się międzynarodowym hitem. "I See Fire", "Perfect", czy "Shape of You" to przecież piosenki z pierwszych miejsc list przebojów. Ale Ed Sheeran to też sceniczna bestia, co pokazał zeszłego wieczoru.

Stadion Narodowy wypełniał się wczoraj powoli. Na godzinę przed wejściem na scenę Eda dało się spokojnie przemierzać płytę, a kto sprytniejszy, mógł pewnie przecisnąć się jeszcze w pobliże barierek. Scena zaś była okrągła i ustawiona w centrum stadionu. To coraz częściej praktykowane rozwiązanie i - umówmy się - całkiem dla fanów korzystne. Każdy bowiem ma szansę byś w miarę blisko swojego idola. To taka koncertowa demokracja.

Sama scena to jednak nie wszystko. Dookoła niej ustawiono sześć ogromnych, przypominających iglice słupów, z których zwieszonych było sześć ekranów w kształcie piórek do gitary. Co więcej, nad sceną wisiał jeszcze jeden ogromny ekran przypominający pierścień, który pełnił jednocześnie funkcję kurtyny. Na równe dziesięć minut przed planowanym startem występu Eda, ekran ten zjechał na dół, zasłaniając scenę, a na jego powierzchni pojawiło się odliczanie. Naturalnie wywołało to radość i podniecenie wśród zgromadzonych, bo rozległy się owacje, a ci, którzy dotąd siedzieli na podłodze, wstali i skierowali głowy w stronę scenicznej konstrukcji.

Chłopak z gitarą

Trzy, dwa, jeden. Zaczęło się. Ekran zaczął piąć się w górę, a na scenie, koszulce z kolorowym napisem "warsaw" pojawił się Ed Sheeran. Zaczął, a właściwie zaczęli mocno, bo w pierwszej części koncertu Edowi towarzyszył zespół. Zagrali "Tides" z ostatniego albumu Eda "=". Żywiołowy kawałek natychmiast wprawił w euforię fanów na stadionie. Od razu po nim zagrali równie mocno, bo numer "Blow", a Ed złapał na gitarę elektryczną. Potem było łagodniej, bo Ed został sam na scenie i zaintonował "I'm a Mess" z wydanego przed sześciu laty albumu "x". Nagle scena zaczęła się obracać, co pozwoliło każdemu, kto przyjechał na stadion, widzieć choć przez moment artystę en face.

Niesamowicie patrzyło się na tego chłopaka otoczonego dziesiątkami tysięcy fanów, stojącego samotnie z gitarą na scenie. Wszystkie oczy i uszy skierowane są tylko na niego. Każdy patrzy tylko w jedną stronę. Jestem przekonany, że za każdym razem wywołuje to u niego dreszcz. A jeśli nie, to na pewno dreszcz wywołało to, co stało się chwilę później.

Najpierw entuzjazm tłumu, bo zaczęło się "Shivers", a chwilę później tysiące małych światełek podczas nostalgicznego "The A Team". Ed opowiedział, że tę piosenkę napisał, będąc osiemnastolatkiem i mieszkał wówczas z dwójką Polaków, a zatem zagranie jej w Warszawie cieszy go tym bardziej. Ed w ogóle dużo na koncercie mówił. Trochę wspominał historie powstawania piosenek jak w przypadku "Love Yourself". Przyznał się nieco speszony, że tę piosenkę napisał dla Justina Biebera po mocno zakrapianym wieczorze.

Opowiedział też pokrótce o tym, co on właściwie wyczynia z tymi swoimi podłogowymi zabawkami i dlaczego ma ich tak dużo. Gadał też trochę podczas samych piosenek, ale to tylko dlatego, żeby zaangażować fanów do pomocy w śpiewaniu. Czasem też po prostu publicznością dyrygował. Jak podczas wykonywania "Give Me Love". Poprosił jedną część stadionu o nucenie konkretnej melodii, po czym zwrócił się w przeciwną stronę i zaintonował inną, ale taką, która pięknie harmonizowała z poprzednią.

Stadion stał się zatem współwykonawcą "Give Me Love", co wywołało i u mnie ciarki na plecach. Takich momentów było więcej. Podczas "Sing" Ed namówił publiczność najpierw do bardzo cichego śpiewania razem z nim, po czym stopniowo, magicznym crescendo doszedł razem z fanami do szalonej głośności. Takie momenty budowały ten koncert.

Intymność i nostalgia

Bywało też nostalgicznie jak w przypadku "Photograph". Miałem wrażenie, że tę piosenkę Sheeran chcę zaśpiewać sam. Że ma to dla niego jakieś znaczenie. Publiczność też zdawała się to rozumieć, bo nie przekrzykiwała go nic a nic. Po prostu pozwoliliśmy mu tę piosenkę dla nas wykonać. Podobnym nastrojem rozpoczęło się "Thinking Out Loud", jednak tutaj publiczność nie wytrzymała i śpiewała z Edem każde słowo. Nie winię publiczności, bo sam byłem jej częścią i sam pod nosem nuciłem: "So honey now, take me into your loving arms".

Złośliwość rzeczy martwych

Regularny set zakończył Ed Sheeran łagodnie, piosenką "Afterglow" z ostatniej płyty. Kurtyna, czytaj: pierścieniowy ekran opadł i Ed zniknął. Po kilku minutach dało się jednak usłyszeć charakterystyczne dźwięki rozpoczynające "Shape of You", jednak coś nie zagrało. Ekran się nie podniósł. Czekaliśmy, aż znów na scenie zobaczymy Eda, jednak został on poniekąd uwięziony w ledowym pierścieniu. Sheeran przerwał na chwilę wstęp do "Shape of You" i powiedział o awarii.

"Ten pierścień powinien się podnieść, wiecie? Ale coś się popsuło. Nic to, lecimy dalej" - powiedział. Oglądaliśmy zatem Eda zamkniętego na scenie. Czasem przebijał trochę i dało się dostrzec, jak biega po scenie. Szkoda, zwłaszcza że "Shape of You" jest jednym z tych przebojów, na które zapewne wielu fanów czekało i wyobrażało to sobie zgoła inaczej. Ekran został na dole jeszcze przez następną piosenkę i zadziałał pod koniec utworu zamykającego czwartkowy koncert. Ed na dobranoc zagrał ostre i żywiołowe "You Need Me, I Don’t Need You".

Niech żyje król

Ed Sheeran dał wspaniały koncert. Jest królem popu, gwiazdą rocka i genialnym performerem w jednym. Ten trzydziestolatek sprawił wczoraj, że blisko sześćdziesiąt tysięcy serc zabiło w jednym rytmie radosnego tańca. Rozbawił, wzruszył i rozbujał cały PGE Narodowy. Nie było tam jednego sztucznego gestu. Żadnej maniery, żadnego śladu ego. Był chłopak, który kocha pisać i grać piosenki. Chłopak, który jak sam powiedział, trochę nie może uwierzyć, że z gościa, który grał dla pustych klubów, stał się facetem zapełniającym olbrzymie stadiony. Nie wiem, czy taki koncert jeszcze się powtórzy (no dobra, wiem - w piątek Ed ponownie zaśpiewa na Narodowym), ale cieszę się, że byłem jego częścią i mogłem o nim opowiedzieć. Niech żyje król!

Andrzej Kozioł, Warszawa


INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Ed Sheeran | koncerty Warszawa | PGE Narodowy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama