Robert Plant i Alison Krauss w Sopocie: Świat stał się przyjazny [RELACJA, ZDJĘCIA]

Alison Krauss i Robert Plant w Operze Leśnej w Sopocie /Karol Makurat | Tarakum Photography /INTERIA.PL

Poniedziałkowy koncert Roberta Planta i Alison Krauss to nie był koncert Led Zeppelin. To nie był nawet koncert Planta i Alison Krauss. To był przepiękny występ doskonale zgranego zespołu wyśmienitych muzyków.

"To nie jest Led Zeppelin. To nie jest Led Zeppelin". To zdanie, jak mantrę powtarzałem sobie całą drogę do Sopotu. Jechałem zobaczyć i usłyszeć jedną czwartą największego zespołu rockowego na świecie, a musiałem przestać myśleć o nim, jak o szamanie znanym z "Whole Lotta Love" czy "Ramble On". Musiałem wpasować go w zupełnie nowy obraz daleki od młodego hippisa szalejącego z mikrofonem do rytmów wybijanych przez Johna Bonhama. Owszem, Robert Plant, w przypadku koncertów z Alison Krauss, to tak zwany "unique selling point", jednak bardzo szybko dało się o tym zapomnieć.

Reklama

Nie da się ukryć, że większość zgromadzonych w Operze Leśnej przyszła posłuchać frontmana Led Zeppelin. Widać to było po koszulkach, a słychać było po intonowanych raz po raz piosenkach legendarnej grupy. Ja też liczyłem na, choć namiastkę twórczości londyńczyków. Przejrzałem setlisty z wcześniejszych koncertów, więc wiedziałem, że jest cień szansy na usłyszenie "The Battle Of Evermore" czy "Rock And Roll". Wiedziałem przy tym, że to nie Led Zeppelin grać będzie pierwsze skrzypce. Pierwsze skrzypce grała bowiem Alison Krauss - amerykańska ikona bluegrass i country, ale o tym później.

Na scenę weszli punktualnie. Alison z lewej, a Robert z prawej strony sceny. Weszli elegancko, powoli i dostojnie. Zaczęli od "Rich Woman" - piosenki pożyczonej od Dorothy LaBostrieMcKinley "Li'l" Millet. Wieczór w Operze Leśnej nareszcie się rozpoczął. Po pierwszym numerze publiczność przywitała muzyków gromkim i naprawdę radosnym aplauzem. Czuć było tę radość, która nie opuściła amfiteatru to samego końca. Przez następne półtorej godziny, Sopot stał się sceną dla znakomicie przygotowanej, w pełni przemyślanej i spójnej idei projektu Robert Plant i Alison Krauss z zespołem.

Wokalizy Krauss pod głosem Planta w "Fortune Teller", jej skrzypce (te pierwsze) w zeppelinowym "Rock And Roll" i szalone solówki JD McPhersona we właściwie każdym kawałku sprawiły, że świat, na tę krótką chwilę, stał się bardziej przyjazny. Nie było tam ferii barw, dymów i płomieni. Nie było to potrzebne, bo to, co wyprawiali muzycy, dostarczało wystarczającej ilości endorfin.

Pięknie zagrane i zaśpiewane "Please Read The Letter" z repertuaru Jimmy'ego Page'a i Planta, z fantastycznym smyczkowym solo Alison Krauss wywołało nieziemskie brawa. Później podobną reakcję wzbudził Plant, biorąc w dłonie marakasy przy "Trouble With My Lover". Dalej dostaliśmy "Go Your way" z katalogu Bert Janscha, a chwilę później, pożyczone od Raya Charlesa "Leave My Woman Alone" poprzedzone prezentacją muzyków.

Największy entuzjazm wzbudziło wykonanie "When the Levee Breaks". Skrzypcowe wprowadzenie Alison Krauss, fenomenalne - zupełnie inne niż oryginalne - bębny dostarczone przez Jaya Bellerose'a i głos Planta sprawiły, że na chwilę czas się zatrzymał. Do tego wszystkiego dołożył JD McPherson, wchodząc z gitarowym riffem niemal identycznym, jak ten oryginalny. Owacje na stojąco. Nic dziwnego.

Później nie było już tak spektakularnie, jednak wciąż doskonale. Ostatnią piosenką regularnego koncertu było bluesowe "Somebody Was Watching Over Me", a na koniec "Searching for My Love" i super rock and rollowe "Can’t Let Go".

W Operze Leśnej nie było Led Zeppelin, chociaż miejscami czuło się ten vibe - naturalnie, za sprawą Roberta Planta. Led Zeppelin pewnie już nigdy nie zagra, ale to, co dostarcza Plant, Krauss i cała reszta ekipy jest, moim zdaniem, wystarczającym ekwiwalentem twórczości legendarnej czwórki z Londynu. Wiem przy tym, że ta ekipa nie chce nim być. Mimo tego przypuszczam, że tak długo, jak Robert Plant sięgać będzie po mikrofon, tak długo oczekiwać będziemy od niego słów "If it keeps on rainin', levee's goin' to break".

Andrzej Kozioł, Sopot

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy