Wojciech Waglewski (Voo Voo): Wychodzi się i gra
Tomasz Słoń
Mistrz dźwięków, perfekcjonista, założyciel i lider zespołu Voo Voo. Wojciech Waglewski młodszemu pokoleniu znany jest jako ojciec Fisza i Emade, ale to muzyk rockowy o wielkim dorobku, który od lat nagrywa z Voo Voo znakomite płyty, sporo z tym zespołem koncertuje. Grupa wydała właśnie nowy album "Premiera" i z tej okazji Wojciech Waglewski w rozmowie z Interią opowiedział o fenomenie Voo Voo, przetrwaniu pandemii, roli improwizacji, Beskidach, współpracy z synami oraz zbliżającej się powoli okrągłej rocznicy urodzin.
Tomasz Słoń, Interia: Voo Voo jest na pewno fenomenem na polskiej scenie rockowej - gracie od 37 lat, regularnie koncertujecie i wydajecie dobre płyty, które się dobrze sprzedają, macie wierną publiczność, w dodatku słuchają was nie tylko starzy fani, ale i ludzie mający mniej lat niż istnieje zespół. Jak to się robi?
Wojciech Waglewski: - To jest w sumie dość proste - wychodzi się i gra (śmiech). Jesteśmy dość konsekwentni w tym, co robimy, poza tym jesteśmy całkowicie pochłonięci muzykowaniem. I to nie tylko w Voo Voo. Muzyka jest celem wszystkich członków zespołu. Każdy z nas coś tam sobie pitoli i robi na boku. Zmiany w składzie mieliśmy, spowodowane były głównie przypadkami losowymi i nie zmieniły one sposobu funkcjonowania tego zespołu. Tylko po śmierci Stopki [Piotr "Stopa" Żyżelewicz - zmarły w 2011 roku perkusista grupy - przyp. TS] nie byliśmy pewni, czy w ogóle wrócimy do grania. Ale pojawił się Brynduś [Michał Bryndal - przyp. TS] z tak innym otwarciem, że temat został rozwiązany. To wszystko powoduje, że poruszamy się w miejscach, w których wcześniej nie byliśmy, że mamy taką świadomość odkrywcy, choć może odkrywamy rzeczy już dawno odkryte. Niemniej między sobą tak się czujemy.
Mamy świetny okres koncertowy, może dzięki tej parszywej pandemii, bo przez czas jakiś graliśmy po prostu mniej. Kiedy skończyły się te online’owe koncerty, ruszyliśmy razem z publicznością do takich czasami wręcz nieprawdopodobnych spotkań. Nastąpiła seria niezwykłych koncertów, co spowodowało m.in. nagranie tej płyty. Niemal w całości jest ona "setkowa" [nagrana metodą "na żywo" - przyp. TS], większość utworów została zrobiona w ciągu dwóch dni, łącznie z miksem. Tak nagrywaliśmy w dawnych czasach. Gramy muzykę improwizowaną. Gdy sam kiedyś zaczynałem słuchać muzyki, rock and roll w dużym stopniu był muzyką improwizowaną, by wymienić choćby Zappę, Hendrixa czy grupę CAN. Mniej mnie kręciły zespoły typu Cream z Claptonem. Z tego wynikała filozofia łączenia rock and rolla z jazzem, mimo że w Polsce oba te środowiska niezbyt się lubiły. Nadal uważam, że improwizacja to największy dar, jaki się trafił artystom. To są rzeczy absolutnie nieprzewidywalne i niepowtarzalne. Nawet wydane na płycie koncerty nie są w stanie tego przenieść. Myślę, że zawsze będzie się do tego wracało - takiej radości uczestniczenia w czymś, co się zdarza tylko wtedy, gdy jest się na tym koncercie.
To wszystko powoduje u nas taką energię, że mimo tylu lat na scenie, nadal mamy ją w sobie i emanujemy nią w czasie koncertów. Mówię to na podstawie tego, jak jesteśmy przyjmowani przez publiczność. Bo gdybyśmy mieli grać same przeboje, to trwałoby to tylko 10 minut. Sednem tych koncertów jest naprawdę to, co się wytwarza na scenie. Poza tym każdy z nas realizuje się poza Voo Voo i to wszystko dodatkowo eksploduje na naszych koncertach.
Czas pandemii to chyba najdłuższa przerwa w działalności Voo Voo. Wyszła wam ona w sumie, patrząc od strony artystycznej, chyba na dobre?
- Pandemia na pewno mocno się odcisnęła na życiu muzykantów, pokomplikowała mnóstwo spraw zawodowych, wiele firm musiało się przekwalifikować na jakieś inne działania. Bardzo ciężko szło nam wtedy nagrywanie płyty z synami, "Duchy ludzi i zwierząt", poza tym nie było wtedy żadnej szansy, by ją wypromować. To płyta zupełnie nie radiowa, a koncertów nie dało się zagrać. Daliśmy kilka online’owych koncertów, ale dla mnie to był największy koszmar, nawet gorszy od grania z playbacku. Z drugiej strony pandemia spowodowała, że wróciliśmy potem do siebie z otwartymi ramionami i wielką chęcią pokazania się, wejścia między ludzi. I to do tej pory trwa, choć troszkę czasu to zajęło. Sama chęć grania i uczestniczenia przez publiczność w koncertach powoduje, że pod tym względem jest świetnie.
Moglibyście w sumie funkcjonować grając tylko koncerty, a tu kolejna, w dodatku bardzo dobra płyta. Jaka stała za tym potrzeba?
- Od dawna zdawałem sobie sprawę, że w muzyce, jaką uprawiamy, większość artystów nie nagrywa już płyt, a jeśli nagrywa, to nie są one najlepsze. Taki Billy Joel już kilkadziesiąt lat temu powiedział, że nic nowego nie wymyśli i gra tylko koncerty. Kiedy się wchodzi w dorosłość z uprawianiem takiej muzyki, to potrzeby są już zupełnie inne, niż zdobywanie Fryderyków czy list przebojów. W przypadku Voo Voo jedynym powodem nagrania kolejnej płyty jest to, że na koncercie pojawiły się nowe interakcje muzyczne, nowa energia i chcieliśmy koniecznie przenieść ją do studia. Po to, by jeszcze dodać kilka nowych melodii, nowych pomysłów na granie. Rolling Stonesi nagrali kilka lat temu płytę ze standardami bluesowymi, która wielkim bestsellerem nie była, ale widocznie po prostu mieli na to ochotę.
Nowe utwory to dodatkowo uzupełnienie tlenu w organizmie, pojawia się jakaś świeżość, także w repertuarze koncertowym. Ostatnio gramy koncerty oparte głównie na takim składankowym repertuarze, więc bardzo chcieliśmy go odnowić i mamy chytry plan, jak to zrobić. Poza tym pojawiła się taka chęć przygody - zaprosiliśmy więc Mashę Natanson, która jest moim zdaniem absolutnie zjawiskowa i zasługuje na to, by ją szersza publiczność usłyszała i doceniła, mieliśmy także niezwykłe spotkanie z Hanią Rani, która - jak się okazało - uwielbia naszą muzykę. To było zupełnie nieoczekiwane spotkanie, bo nie ukrywam, że nie za bardzo znałem twórczość Hani. Ale wyszło fantastycznie, ponieważ wniosła niesamowite obeznanie w realiach studyjnych - nie wiedziałem, że jest producentką swoich płyt. Wiedziała więc doskonale, co zrobić ze swoim instrumentem, aby zabrzmiał tak jak zabrzmiał.
W swojej ignorancji myślałem, że ona gra na fortepianie, a okazało się, że są to specjalnie skonstruowane piania. Nagrywaliśmy razem z nią w studiu "setkę", nie była to więc praca na odległość. Ponadto bardzo się "wkręciła" w moją anarchię harmoniczną. Takie wydawałoby się proste piosenki jak właśnie "Bezruch" z jej udziałem, mają mocno karkołomną konstrukcję dla klasycznie wykształconego muzyka. Ona się fantastycznie w tym poruszała i mówiła, że to ulubiona część tej kompozycji, ta "zaskoczka" w postaci refrenu. W sumie był to raptem jeden wspólny dzień w studiu i dlatego jestem zaskoczony, że tak to fantastycznie wyszło.
Utwór "Bez saxu" otwiera dwuminutowa solówka perkusyjna Michała Bryndala. To nowość w przypadku Voo Voo. Skąd ten pomysł?
- Obiecałem kiedyś Bryndalowi, że go w końcu wypromuję (śmiech). Ale tak naprawdę wynikało to z dość karkołomnego pomysłu, z którego się potem ostatecznie wycofaliśmy. Mieliśmy zrobić ze trzy piosenki, które się wyemituje w radiu, a resztę utworów nagrać longiem, czyli zrobić sobie taki koncercik. I tak to rzeczywiście nagraliśmy. Miała być solówka bębnów, miały być muzyczne poszukiwania między Mateuszem a mną, czyli zagraliśmy to dokładnie tak, jak byłby to koncert. Ale w końcu potem to pocięliśmy, bo się okazało, że to nie było to. Najbardziej narzekał producent, Emade, twierdząc, że nie ma to jednak charakteru koncertowego.
Na płycie jest aż pięć utworów ze słowem "Bez..." w tytule plus nagranie zatytułowane "Beskidy". Co autor miał na myśli?
- To jest oczywiście zrobione z premedytacją (śmiech). Zaczęło się od "Bezruchu", który miał być początkowo tytułem całej płyty. Wydawało mi się jednak, że to będzie zbyt mroczny tytuł. Ale skoro już pojawił się ten "Bezruch", to zacząłem kombinować, co by zrobić z tym dalej. Jeśli chodzi o "Beskidy", to jestem troszkę góralem niskopiennym [Wojciech Waglewski urodził się w Nowym Sączu - przyp. TS] i góry zawsze robią na mnie ogromne wrażenie, nawet w sprawach dotyczących sensu życia. Dlatego przebywanie w nich daje mi największy oddech. Wielokrotnie będąc w okolicach czy to Alp, czy Tatr, doznaję stanów mistycznych (śmiech). I dlatego pomyślałem sobie, że ten utwór, utrzymany w trochę w takiej coltrane’owskiej, free-jazzowej koncepcji z lat 70., ma właśnie taki oddech. A ponieważ skojarzył mi się z górami, a w tym czasie był już "Bezruch" i "Bez saxu", no to nazwałem go "Beskidy" (śmiech).
W kwietniu przyszłego roku obchodzisz 70. urodziny. To będzie jakaś ważna dla ciebie data?
- Nie ukrywam, że nie mam kłopotów z wiekiem, a nawet wydaje mi się czasami, że idę w drugą stronę (śmiech). Nie przywiązuję się jakoś specjalnie do dat, trudno mi z jakimś niepokojem myśleć o wieku, skoro moja mama ma obecnie 93 lata, a ojciec, który co prawda zmarł w tym roku, dożył 92 lat. Żyjemy w wielopokoleniowej rodzinie, kolegując się, jakbyśmy byli w tym samym wieku. Nie przywiązuję się więc do urodzin, nawet okrągłych, ale pewnie trzeba będzie to jakoś uczcić - bo jak ja nie przywiążę, to pewnie ktoś innych to zrobi. Zapewne wtedy upiję się podwójnie (śmiech).
Ale nie ma to dla mnie żadnego znaczenia, podobnie jak różne jubileusze. To jest całkowicie bez sensu. Chyba Eric Clapton kiedyś powiedział, że jeden z muzyków dał mu radę, by nie występował po siedemdziesiątce. Ale powiedział to w momencie, gdy podczas jednego z koncertów doznał jakiegoś urazu ręki i do tej pory ma z tym kłopot. A ja, odpukać, póki się poruszam, to jeszcze niejeden koncert zagram. Na razie nie myślę więc o takich jubileuszach, tym bardziej, że zespół mam młodzieżowy (śmiech).
Skoro pojawił się wątek rodzinny, to czy współpraca z synami, Fiszem i Emadem, jest dla ciebie taką jednorazową, rodzinną odskocznią, czy też w jakiś sposób ma wpływ na to, co i jak robi Voo Voo?
- Wpływa to o tyle, że teraz Emadziak [Piotr "Emade" Waglewski - przyp. TS] produkuje lub współprodukuje płyty Voo Voo. My się na pewno od siebie wzajemnie dużo uczymy, mimo że oni grają zupełnie inną muzyką i nie przepadają za improwizacją. Gramy w roku parę koncertów jako WFE i są one świetnie przyjmowane, co daje nam poczucie, że nagraliśmy rzeczy ponadczasowe. Co więcej, gramy teraz głównie tę ostatnią płytę, której w pandemii nie było za bardzo jak wypromować, ale gra nam się ją wyśmienicie. Ponadto Emadziak ma ogromny szacunek u moich kolegów z zespołu. Bryndziu wierzy w każdy jego pomysł dotyczący bębnów, brzmienia itd. Ma też kilka fantastycznych pomysłów związanych z brzmieniem saksofonu, nawiązujących do lat 60. W tym sensie, jeśli chodzi o technologię, jest to przenikanie, ale koncepcja naszej muzyki jest zupełnie inna.
Koncerty zawsze były wizytówką Voo Voo. Co zagracie podczas zbliżającej się trasy?
- Do tej pory najczęściej na koncertach graliśmy nowy repertuar. Ale znaleźliśmy sporo fajnych rzeczy w tych starych nagraniach, więc chcemy połączyć jedno z drugim. Może w taki sposób, że w zasadzie te koncerty będą się składały z dwóch części - pierwsza będzie związana tylko z najnowszą płytą, a druga z takimi wspomnieniami. To na razie taki wstępny pomysł. Mówię o tym nieco mgliście, bo jest w tym dodatkowo pewien element niespodzianki. Chciałbym, aby podczas tych nadchodzących koncertów pojawiło się ogrywanie w wielki i niebanalny sposób tych naszych nowych rzeczy, a jednocześnie by nie stracić tej energii, jaką nam ostatnio daje rozgrywanie tych starszych ramoli. Myślę, że dodatkowo to będzie taka formuła koncertu, na jaką czekali nasi fani.