Wdowa po Ciechowskim zabrała głos. "Moi dawni przyjaciele uczynili ze mnie wroga"
Gdyby żył, obchodziłby dziś 66. urodziny. I pewnie pracowałby nad kolejnym projektem muzycznym, którym zaskoczyłby fanów. Grzegorz Ciechowski był bowiem jednym z najbardziej kreatywnych artystów w historii polskiej sceny muzycznej – swoimi tekstami i kompozycjami obdzielił zespół Republika, solowe projekty Obywatel GC i Grzegorz z Ciechowa oraz dyskografię kilku innych polskich wokalistów. W ostatnim czasie o jego twórczości mówi się jednak głównie w kontekście konfliktu między muzykami Republiki a wdową po Ciechowskim. W rozmowie z PAP Anna Skrobiszewska wyjaśnia, o co chodzi w tym sporze, mówi też, jak wyglądało jej życie z charyzmatycznym artystą i jak zmieniło się po jego śmierci.
Izabela Komendołowicz-Lemańska, PAP Life: Od lat chroni pani swoją prywatność, nie udziela wywiadów. Ale czasem jest pani wywoływana do odpowiedzi. Tak jak ostatnio, kiedy członkowie zespołu Republika stwierdzili, że przywłaszczyła pani sobie prawa do nazwy zespołu i będą z panią walczyć w sądzie. O co chodzi w tym konflikcie?
Anna Skrobiszewska: - Faktycznie, zawsze starałam się trzymać z dala od mediów. Tak było w czasach naszego małżeństwa z Grzegorzem, podobnie postąpiłam po jego śmierci. Ale niestety są sytuacje, kiedy muszę zabrać głos. Jeśli chodzi o konflikt związany z zespołem Republika, to dla mnie ta sytuacja jest bardzo smutna. Od śmierci Grzegorza, czyli od ponad dwudziestu lat, opiekuję się spuścizną po nim. Zależy mi na pielęgnowaniu jego pamięci i dorobku. Dbam o jego dobre imię i staram się, by jego twórczość była cały czas dostępna. Dlatego w 2017 roku zastrzegłam nazwę zespołu Republika. Z przykrością obserwuję obecny medialny atak na moją osobę i staram się zrozumieć, co jest jego rzeczywistą przyczyną. Ja nie dałam ku temu żadnego powodu. Przypuszczam, że przyczyną może być chęć występowania byłych członków zespołu pod nazwa Republika, co w przypadku braku Grzegorza, czyli lidera i twórcy tego, co Republiką w istocie było, jest niewyobrażalne. To wystarczający powód, by moi dawni przyjaciele uczynili ze mnie wroga.
Ta spuścizna, którą się pani opiekuje, jest ogromna, bo Grzegorz Ciechowski był niezwykle płodnym twórcą. I choć odszedł w wieku zaledwie 44 lat, zostawił po sobie mnóstwo utworów.
- Grzegorz bardzo dużo pracował. Był niezwykle charyzmatyczną osobą i we wszystkich projektach, które tworzył, także w zespole Republika, to on miał ostateczne i najważniejsze zdanie w kwestiach artystycznych. Wiedział, czego chciał, jak będzie wyglądał utwór, jak będzie wyglądała płyta. Pisał teksty i muzykę, kreował cały wizerunek, nie tylko muzyczny. O jego wielkości świadczy też to, jak wiele osób próbuje teraz dopisać się do jego historii. Często słyszę opowieści, które nie mają nic wspólnego z prawdą. Jedni przypisują sobie na przykład podsunięcie Grzegorzowi pomysłu na jakąś piosenkę, inni opowiadają o zażyłej przyjaźni z nim.
Pani akurat o relacji z nim może opowiadać, bo spędziliście razem wiele lat. Wasza znajomość zaczęła się od pani fascynacji zespołem Republika.
- Poznałam Grzegorza w połowie lat 80. Byłam wtedy nastolatką zafascynowaną jego muzyką. Tym, co wtedy robiło na mnie największe wrażenie, była wrażliwość Grzegorza i jego sposób opowiadania o miłości. W jakiś sposób kształtował mój charakter, moje spojrzenie na świat. Byłam w niego wpatrzona. Jeździłam na koncerty Republiki, spotykałam się z zespołem po koncertach. Tak się poznaliśmy. W pewnym momencie Grzegorzowi urodziło się dziecko. Kiedyś zapytał, czy mogłabym pomóc w opiece nad jego córką, zgodziłam się.
I od tamtej pory podporządkowała pani swoje życie Weronice?
- Ta praca była bardzo absorbująca, więc nie miałam już czasu na nic innego. Miałam wtedy 19 lat. Na początku łączyłam to z nauką, bo kończyłam jeszcze szkołę, ale potem wszystkie moje plany skręciły w stronę życia z rodziną Grzegorza. Ale nie myślałam o tym w takich kategoriach, że coś poświęcam. Dla mnie to, że mój idol zaproponował mi opiekę nad swoim dzieckiem, było spełnieniem marzeń. Starałam się nie zawieść Grzegorza.
W którym momencie staliście się sobie bliscy?
- Na pewno opieka nad Werą bardzo nas zbliżyła do siebie, bo Grzegorz był czujnym ojcem, bardzo zainteresowanym wszystkim, co się wiązało z dzieckiem. A ponieważ dużo pracował, dopiero wieczorem miał czas, żeby usiąść i porozmawiać. Wtedy opowiadałam mu o Werze. Wszystko go ciekawiło, zadawał mi wiele pytań. Myślę, że to nas w jakiś sposób połączyło. Grzegorz pochodził z tradycyjnego domu, żeby tworzyć, potrzebował stabilizacji, spokoju. Uważał, że szczęśliwy dom to najlepsze, co można dać dzieciom. Ja myślałam podobnie. Nie chciałam robić kariery, tylko mieć rodzinę. Pojawiło się uczucie, pożądanie, emocje. Z czasem coraz większe.
W końcu zostaliście parą, ale ukrywaliście to. Musiało to być dla pani trudne, żeby cały czas się kontrolować, udawać, że nic was nie łączy. Ktoś się domyślał, co się dzieje między wami?
- Myślę, że kilka osób mogło się domyślać, kiedy się na nas patrzyło. Z czasem tego nie dało się już ukryć. Nie miałam oczekiwań wobec Grzegorza, nie liczyłam, że on przebuduje swoje życie dla mnie, nie wymagałam od niego deklaracji, ale czasem było mi smutno. Myślałam: "Dlaczego nie mogę się do niego przytulić, pocałować go". Wiedziałam, że Grzegorz przez wzgląd na dziecko nie jest gotowy na burzliwe rozstanie z Małgorzatą Potocką. W pewnym momencie dostałam możliwość wyjazdu do Stanów Zjednoczonych. Mój wujek zgłosił mnie na loterię wizową i okazało się, że wygrałam zieloną kartę. Powiedziałam Grzegorzowi, że wyjeżdżam na stałe do Nowego Jorku.
Jak zareagował?
- Był zdruzgotany. Pracował wtedy nad płytą "Siódma pieczęć". Po tym, jak mu powiedziałam o wyjeździe, wszystkie teksty na tę płytę powstały w kilka dni. Poprosił, żebym przyszła do studia, założył mi słuchawki, puścił utwory i patrzył na moją reakcję. Prawie cała płyta jest o nas.
Chciał panią w ten sposób zatrzymać?
- Myślę, że tak, ale wtedy już podjęłam decyzję. Miałam jednak nadzieję, że stanie się to impulsem dla Grzegorza, że zrobi coś, na co wcześniej nie miał odwagi. I tak się stało, bo jeszcze przed moim wyjazdem on zadzwonił do swojego menadżera i kazał mu szybko zorganizować trasę po Stanach. Przyleciał po dwóch miesiącach i już na lotnisku mi się oświadczył. Na koncerty pojechałam razem z nim. Grzegorz od początku mówił, że chciałby mieć ze mną dziecko. Po miesiącu okazało się, że jestem w ciąży. Wróciliśmy do Polski, w sierpniu 1994 roku wzięliśmy ślub w Kazimierzu Dolnym, tam zresztą zamieszkaliśmy. Chcieliśmy być daleko od Warszawy.
Ukryliście się tam przed całym światem?
- Trochę tak, to była próba znalezienia sobie spokoju, bo rozstanie Grzegorza z Potocką - tak jak podejrzewał - było bardzo burzliwe. Wynajęliśmy domek tuż przy wąwozie. Grzegorz intensywnie pracował. Wszystkiego dorabialiśmy się od zera. Urodziła się Hela, rok później Bruno, planowaliśmy mieć więcej dzieci. Oboje chcieliśmy mieć dużą rodzinę. Dla mnie bycie mamą i żoną było czymś wspaniałym, realizowałam się w tym.
Grzegorz Ciechowski zmarł nagle w 2001 roku. A pani, mając tylko 33 lata, została z dwójką małych dzieci i w zaawansowanej ciąży. Jak pani sobie poradziła?
- Myślę, że siłę dało mi to, iż byłam w ciąży z Józią. Wiedziałam, że muszę zrobić wszystko, żeby mogła przyjść na świat w możliwie najspokojniejszy sposób. To trzymało mnie przy życiu, no i to, że miałam dwójkę małych dzieciaków, dla których wtedy musiałam stać się podwójnym rodzicem, przeprowadzić je przez traumatyczne wydarzenia. Była też mama Grzegorza i Weronika. Czułam, że muszę za wszystkich wziąć odpowiedzialność. Myślałam tylko o innych, nie o sobie. Wierzyłam, że Grzegorz gdzieś jest z nami, tylko nie ma go fizycznie obok. Mówi się, że są pewne etapy żałoby, które trzeba przejść. U mnie było zupełnie inaczej. Ja tej żałoby tak naprawdę nigdy nie przeżyłam. Od czasu śmierci Grzegorza stałam się inną osobą, bardziej zwracam uwagę na duchowość.
Grzegorz miał przeczucia, że może stać się coś złego?
- Nie wiem, czy to były przeczucia. Ale miesiąc przed śmiercią Grzegorza zmarł Staszek Zybowski, mąż Urszuli. I chociaż nie było to aż takim zaskoczeniem, bo Staszek chorował na raka, to Grzegorz bardzo przeżył jego śmierć. Pamiętam, że potem dużo o tym mówił, zaczął zastanawiać się na kruchością życia, wspominał, że też chciałby być skremowany. Napisał wtedy tekst "Śmierć na pięć", to jest jego ostatnia zaśpiewana piosenka. Przyznam, że kiedy pierwszy ją usłyszałam, przeraziłam się. Była zupełnie nie w jego stylu. Powiedziałam mu o tym. Nie wiem, na ile ten tekst był efektem przeczuć Grzegorza, a na ile coś takiego mu się po prostu napisało.
Co się właściwie stało w grudniu 2001?
- Kupiliśmy działkę pod Warszawą i planowaliśmy zbudować tam dom. Żeby wszystkiego dopilnować, wynajęliśmy dom na pobliskim osiedlu. Przeprowadziliśmy się, Grzegorz podłączał sprzęt muzyczny i w pewnym momencie powiedział do mnie, że się źle czuje. To było dziwne, bo on nigdy nie czuł się źle. Miał 44 lata, był młodym, zdrowym mężczyzną. Pojechaliśmy do przychodni, tam dostaliśmy skierowanie do szpitala. Tam Grzegorz był już tak słaby, że nie miał siły iść. Po badaniach w szpitalu okazało się, że ma tętniaka aorty. Lekarze kazali mu podjąć decyzję o operacji. Nie było wielkiego wyboru, bo choroba Grzegorza była śmiertelna.
Miał tego świadomość?
- Na pewno tak, chociaż ciężko było mu dopuścić myśl, że może stać się najgorsze. Jednak na wszelki wypadek sporządził testament, który miał mnie zabezpieczyć w razie najgorszego. W jakiś sposób przewidział, to co się teraz dzieje. Na początku wydawało się, że operacja się udała, lecz po kilku godzinach nastąpił zawał i śmierć mózgowa. Dwa dni później była Wigilia. Mało pamiętam z tamtych świąt, byłam w szoku.
Na kogo mogła pani wtedy liczyć?
- Kiedy to się wydarzyło, myślałam, że mogę liczyć na wszystkich, ale później przekonałam się, że na nikogo. Odejście Grzegorza zmieniło wszystko. Spadły na mnie sprawy związane z jego twórczością. To chyba było dla mnie największym problemem. W tej kwestii polegałam na ludziach, którzy do tej pory się tym zajmowali. Niestety, okazało się, że nie należy im ufać bezgranicznie. Człowiek całe życie się uczy.
Powiedziała pani, że ten trudny czas pozwoliło pani przetrwać to, że były dzieci. A jak one sobie poradziły? Pytały panią o ojca? Chciały go poznawać?
- Ten temat zawsze był w naszym domu obecny. Starsze pamiętają Grzegorza. Były przecież wspólne wakacje, pierwsze przygody w lesie. Mamy też dużo nagrań wideo, więc na tej podstawie jakiś obraz taty sobie zbudowały. Są bardzo dumne z ojca, chociaż to skromne dzieciaki i żadne z nich nigdy się nie chwaliło tym, że ich tatą jest Grzegorz Ciechowski. Zazwyczaj było tak, że w szkole jakaś nauczycielka zwracała uwagę na nazwisko i pytała: "A czy ty jesteś z tych Ciechowskich?". Wiele osób chciało im też opowiadać swoją historię o Grzegorzu.
Które z dzieci jest najbardziej podobne do Grzegorza?
- Trudno powiedzieć, ja w każdym znajduję jego cechy. Choć żadne nie zajmuje się zawodowo muzyką, są bardzo podobne w działaniu - stanowcze, konkretne, zdyscyplinowane, bardzo wrażliwe i utalentowane. Wybrały jednak własną drogę, z dala od sceny, bo lubią pozostawać w cieniu. Hela ma 28 lat, jest naukowcem, robi właśnie doktorat z geofizyki.
A syn i najmłodsza córka?
- Bruno jest fizycznie najbardziej podobny do ojca. Ma 27 lat, pracuje w marketingu internetowym, czyli ustawia kampanie reklamowe dla dużych firm. Tak naprawdę zarabia pieniądze po to, żeby wydawać je na podróże. Bruno jest też w kapitule, która co roku przyznaje nagrodę im. Grzegorza Ciechowskiego. A Józia studiuje filologię angielską, ale też, tak jak Grzegorz, jest zafascynowana literaturą. To on wymyślił dla niej imię. Kiedy zmarł, uświadomiłam sobie, że Józefina obchodzi imieniny 12 marca, czyli tego samego dnia, co Grzegorz. Nie wiem, czy to przypadek, czy on o tym wiedział.
Jest jeszcze Weronika, która była pani bardzo bliska. Macie kontakt?
- Przez lata tak się wszystko poturbowało, że w tej chwili nie mamy kontaktu.
Kilka lat po śmierci Grzegorza, wyszła pani za mąż. Dlaczego zmieniła pani wtedy nazwisko?
- Wiem, jaką wagę ma nazwisko Ciechowska, ale podchodzę do tego tradycyjnie, trochę staroświecko. Czułam, że nie mogłabym zbudować nowego związku, gdybym nie zamknęła poprzedniego etapu. Życie z dwuczłonowym nazwiskiem nie dawałoby mi poczucia, że jestem teraz żoną Wojciecha Skrobiszewskiego. Grzegorz zawsze będzie w moim sercu, ale trzeba było to totalnie rozdzielić. Kiedy wzięłam ślub z Wojtkiem, razem z dziećmi przeprowadziłam się do niego, do Torunia. To była bardzo dobra decyzja. W Toruniu zbudowaliśmy nasz świat.
Jak poznała pani obecnego męża?
- W Toruniu, na imprezie, która była poświęcona Grzegorzowi. On znał Grzegorza, jego muzykę. Znał też Sławka Ciesielskiego z Republiki, bo grali razem w zespole.
Jak zareagowało otoczenie na wasz związek?
- Różnie. Część znajomych tego nie zaakceptowała. Grzegorz był osobą bardzo charyzmatyczną i takim trochę słońcem, wokół którego kręciły się planety. Również takie, które bez niego kręcić się już nie potrafią. Jego śmierć wielu pozbawiła czegoś, bez czego nie potrafili pójść naprzód. Takiej postawy wymagano też ode mnie. Niektórzy uznali, że powinnam do końca życia być wdową po Grzegorzu, płakać. Ale ja nie płaczę. Wina za to, że zaczęłam budować coś nowego, spadła też na Wojtka.
Pani mąż zrobił film dokumentalny o pani i Grzegorzu "Obywatel miłość". To był jego pomysł?
- Tak, Wojtek jest też reżyserem. Dla mnie to była z jego strony mocna deklaracja miłości. Przecież zrobił film o swojej żonie i jej poprzednim mężu. Szczerze mówiąc na początku byłam trochę zaniepokojona tym pomysłem. Ale Wojtek przekonał mnie, że muszę zrobić to dla siebie i dla naszych dzieci, żeby dać odpór wieloletnim atakom na mnie. Namówił mnie, żebym usiadła przed kamerą. Było to dla mnie bardzo trudne, bo opowiadanie obecnemu mężowi o wielkiej miłości do poprzedniego mogło mieć różne konsekwencje dla naszego związku. Zastanawiałam się nawet, czy on przetrwa, ale Wojtek bardzo pięknie odnalazł się w tej trudnej sytuacji. Mamy osiemnastoletnią już córkę Różę, ale wszystkie dzieci mówią do niego tato. Z własnej inicjatywy.
Jest pani szczęśliwa?
- Bardzo. Jestem z natury pogodną osobą, optymizm nie opuszcza mnie nawet w trudnych sytuacjach. Wiem, że przeszkody, które napotykam, pojawiają się po to, by móc wyciągnąć z nich naukę i z większą wiedzą dalej maszerować przez życie. Mówię tu też o śmierci Grzegorza. Mimo okropności sytuacji, jaką jest odejście bliskiej osoby i związanej z tym ogromną traumą, to właśnie wydarzenie jest dla mnie prawdziwą nauką. Widzę, jak ludzie koncentrują się na ponadczasowości tekstów Grzegorza, podziwiają lekkość we władaniu słowem, prześcigają się w opowiadaniu historii, wspominaniu kto był bliżej i w którym wydarzeniu związanym z Grzegorzem uczestniczył. Wdają się w wojenki na tym tle, a tymczasem ucieka im główny przekaz. Dla mnie jest nim życie, to, by nie marnować ani chwili na nienawiść, zawiść i lamenty. Jestem szczęśliwa również z tego powodu, że udało mi się w tym duchu wychować dzieci. W duchu miłości.
Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska