Trojanowska wraca z nową piosenką po ośmiu latach. "Czuję się trochę niezręcznie"
Oprac.: Daniel Kiełbasa
Ikona polskiej sceny muzycznej. Izabela Trojanowska była największym odkryciem polskiego show-biznesu lat 80. Na scenie pewna siebie, seksowna, drapieżna. Jej piosenki "Wszystko, czego dziś chcę" czy "Tyle samo prawd, ile kłamstw" śpiewała cała Polska. Równie intrygujący był jej wizerunek sceniczny - dziewczyny chciały mieć fryzurę "na Izkę" i ubierać się tak jak ona. Wydała siedem albumów, ostatni "Na skos" z Janem Borysewiczem ukazał się osiem lat temu. Teraz wraca z nową piosenką "Niebo nad Warszawą", której premiera odbędzie się 16 lutego. "Myślę, że jestem dość zapracowaną osobą. Dlatego, kiedy ktoś mnie zapyta: 'O, wróciła pani?', czuję się trochę niezręcznie. Bo nie wiem, skąd niby miałabym wrócić? Chyba że z koncertu" - stwierdza w rozmowie z PAP Life.
Iza Komendołowicz, PAP Life: Zauważyłam, że w teledysku do piosenki "Niebo nad Warszawą" ma pani fryzurę podobną do tej, z której znana była pani w latach 80. Wtedy wszystkie dziewczyny chciały obcinać włosy "na Izkę".
Izabela Trojanowska: - Moja fryzura dzisiaj nazywa się mullet i jest zbudowana na bazie a la Polka, czyli tej, na którą niektórzy mówili "na Izkę". Już wcześniej planowałam ściąć włosy na krótko, ale ponieważ mam kontynuację zdjęć w "Klanie", zmiany fryzur muszą być przemyślane, nie mogę wejść do pokoju w jednej fryzurze i wyjść w drugiej, bo to się po prostu nie zmontuje. Dlatego potrzebna była taka bezpieczna fryzura i taką właśnie jest mullet. Wystarczy przeczesać włosy palcami, bez tego męczącego kręcenia. Zauważyłam, że mullet nosiła Miley Cyrus, kiedy nagrywała ostatnią płytę "Flowers". Wie pani, że moja fryzura a'la Polka nadal jest proponowana klientkom salonów Vidal Sassooun? Niedawno powiedziała mi o tym pani Dobrawa Piękos-Szymańska, która szkoli fryzjerów w tych salonach w całej Europie.
Zobacz również:
Czyli zapisała się pani nie tylko w historii polskiej muzyki. Ale też w historii światowego fryzjerstwa. Jak powstała fryzura a la Polka?
- W latach 80. byłam w jednym z salonów Sassoouna w Londynie, umówiłam się do bardzo dobrej fryzjerki, nie wiedziałam, że ona tnie także modelki na okładki modowe. Moje włosy cięła dosłownie włos po włosku, ciągle przyglądając się końcówkom. Pamiętam, że na fotelu na przemian zasypiałam i budziłam się, jak wjeżdżała kawa. Ostatni raz obudził mnie telefon. Fryzjerka rozmawiała z samym Vidalem. Pamiętam, że mówiła: "Słuchaj, musimy zrobić sesję, bo wyszło na głowie coś, czego do tej pory nie mieliśmy". Sesja się odbyła, ale bardzo się bałam, że w Polsce w czasach komuny zostanie to źle odebrane. Sesja to przecież jest praca, a ja miałam paszport turystyczny i nie wolno mi było pracować. Dlatego nie pozwoliłam użyć mojego imienia i fryzurę oficjalnie nazwano a la Polka.
"Nie wiem, skąd miałabym wrócić?" Trojanowska ujawnia, co dalej z jej karierą
Po ośmiu latach od wydania ostatniej płyty "Na skos" wraca pani na rynek z nową piosenką "Niebo nad Warszawą". Skąd taka długa przerwa?
- Muszę zaprotestować! Osiem lat to wcale nie jest tak długo, przynajmniej z mojej perspektywy. Cały czas koncertuję i piosenki z ostatniej płyty "Na skos", którą nagrałam z Jankiem Borysewiczem, wystarczyły mi w miksie ze starymi hitami, z którymi jestem kojarzona jak: "Pieśń o cegle", "Wszystko, czego dziś chcę"", "Brylanty" czy "Tyle samo prawd". Myślę, że jestem dość zapracowana. Dlatego, kiedy ktoś mnie zapyta: "O, wróciła pani?", czuję się trochę niezręcznie. Bo nie wiem, skąd niby miałabym wrócić? Chyba że z koncertu. Ostatnio występowałam w Poznaniu, daliśmy z zespołem godzinny koncert z okazji WOŚP, zaraz po Światełku do Nieba. Wylicytowałam też swojego winyla i piernika przystrojonego przez Małgosię Ostrowską, i jestem z tego bardzo dumna.
Ale jednak poczuła pani potrzebę, żeby nagrać coś nowego. Piosenka "Niebo nad Warszawą" jest do tego w zupełnie innym klimacie niż ten, z którym jest pani kojarzona.
- Co jakiś czas lubię zmiany w swoim życiu, wówczas zapominam o tym, co już jest i buduję coś nowego. Ta piosenka "Niebo nad Warszawą" leżała od dawna w mojej szufladzie, ale bez ostatecznego szlifu. W końcu Paweł Trześniowski, mój przyjaciel i zarazem menedżer, zaproponował mi, żebym posłuchała, co robią Agnieszka i Paweł z zespołu Plastic. Bardzo mi się spodobało ich podejście do dźwięków i powierzyłam im tę piosenkę. To był strzał w dziesiątkę, zadbali o świetną sekcję, wstawili charakterystyczny dla tej piosenki saksofon. Zaprosiłam też do współpracy Krzysztofa Antkowiaka, którego ciepły, zamszowy wokal wzbogaca brzmienie refrenów. To jest nastrojowy utwór o miłości, trochę jazzowy, a zarazem bardzo taneczny, szczególnie w refrenie nogi same chodzą. Ale ja nie lubię opowiadać o muzyce. Uważam, że muzyki powinno się słuchać i wtedy wiadomo, czy nam odpowiada czy nie.
Będzie nowa płyta?
- Nie wiem, zobaczymy. Pomyśleliśmy, że na początek warto wydać singel i przekonać się, jak na mój nowy styl zareagują fani. Od nich zależy, czy pójdę w tym kierunku dalej. Kompozycji mi nie brakuje.
Kim są dziś pani fani?
- Przekrój jest nawet przez trzy pokolenia. Myślę, że na moje koncerty przychodzą ludzie, którzy po prostu chcą mnie posłuchać. Znają teksty piosenek na pamięć, razem ze mną śpiewają. Jakiś czas temu wydałam z Leszkiem Gnoińskim moją biografię. Niektórzy po koncercie przychodzą z prośbą o autograf. Przeczytali książkę, znają moje życie. To są niezwykle interesujące spotkania, bardzo je lubię, ale też dużo się dowiaduję. Chciałabym, żeby ci, którzy przyszli na koncert, dostali to, czego oczekiwali, czuli się w pewnym sensie spełnieni. Zdarza się, że usłyszę, szczególnie od osób starszych, że było za głośno czy za dużo dymu. A w rockowej muzyce trudno sprostać oczekiwaniom, żeby było cicho. Poza tym nie wszystko ode mnie zależy. Teraz już dba się o scenografię na festiwalach czy na koncertach, odpowiednio przygotowuje scenę, choć wpadki też się zdarzają. Kiedyś występowałam na scenie, na której tuż przed moim koncertem odbyła się msza i zostały na niej obrazy. Och, jaki to był skandal, że śpiewałam "Wszystko, czego dziś chcę" na tle świętych obrazów. Oczywiście nie pasowały do treści śpiewanych przeze mnie piosenek, ale o tym powinien pomyśleć organizator. Niestety nie zrobił tego i uderzyło to oczywiście we mnie.
Izabela Trojanowska zostać zakonnicą. Potem całkowicie zmieniła wizerunek
Trudno to sobie wyobrazić, ale zaczynała pani od śpiewania na tle religijnych obrazów. Podobno nawet chciała pani zostać zakonnicą?
- To prawda, byłam wychowana w bardzo katolickim duchu. Szczególnie rodzina taty była mocno wierząca. Tata zawsze w niedzielę czyścił nam buciki, moim braciom prasował spodnie w kant i prowadził do kościoła, najchętniej na pierwszą godzinę na sumę, a mama w tym czasie szykowała obiad. W kościele dobrze się czułam, oczywiście chodziłam na religię, a tuż obok naszej salki katechetycznej odbywały się próby chóru. Od zawsze lubiłam śpiewać, kiedyś siostra Powerella, która prowadziła ten chór, zaproponowała mi, żebym do nich dołączyła. Śpiewałam na mszach, w trakcie ślubów, pogrzebów. Chyba dobrze sobie radziłam, bo siostra Powerella wytypowała mnie na Festiwal Pieśni Sakralnej Sacrosong w Chorzowie. Tata nie był szczególnie przekonany do mojego śpiewania, ale skoro był to festiwal pieśni religijnych, to się zgodził. Pojechał razem ze mną, bo mieszkaliśmy w Olsztynie. Dla mnie to było ogromne przeżycie.
Ale wypadła pani bardzo dobrze. Sacrosong to był pierwszy wygrany przez panią festiwal.
- Po prostu zaśpiewałam najlepiej jak umiałam i, ku swojemu zaskoczeniu, dostałam dwie nagrody. Dla najmłodszej uczestniczki - żaden wyczyn, bo miałam wtedy 16 lat, i za interpretację. Dyplom i bukiet kwiatów wręczał mi sam kardynał Karol Wojtyła.
Ma pani zdjęcia z tamtych chwil?
- Nie, festiwal odbywał się w kościele i nie robiono żadnych zdjęć. Ale kiedy z Leszkiem Gnoińskim pracowałam nad swoją biografią, on dotarł do czarno-białego filmu, kręconego przez SB, która śledziła Stefana Wyszyńskiego - też był na Sacrosong, i Karola Wojtyłę. Są migawki, jak śpiewam, widać chór czterech księży, który pomagał mi w refrenach.
Jak to się stało, że z uduchowionej dziewczyny z chóru kościelnego przeobraziła się pani w drapieżną i seksowną wokalistkę, która śpiewała "Jestem twoim grzechem"?
- To piosenka z mojej pierwszej płyty "Iza". Bardzo ją lubię i do dziś śpiewam ją na koncertach. Zdarza się, że występuję na różnych imprezach na świeżym powietrzu, ludzie kręcą się, gadają, jedzą jakieś obwarzanki, coś popijają. Ale kiedy zaczynam śpiewać tę właśnie piosenkę wszyscy milkną, słuchają. Między mną a publicznością tworzy się niewidzialna nić porozumienia. Dla wykonawcy to jest święto, najcudowniejsze uczucie świata. Ale moje pierwsze wejścia na scenę wyglądały komicznie - musiano mnie wręcz na nią wypychać. Dopiero, kiedy już stałam w lampach i w kamerach, i wiedziałam, że nie mogę się wycofać, brałam głęboki oddech i szłam do przodu. Na początku śpiewałam teksty, które nie były pisane dla mnie, nie do końca wiedziałam, o czym one są. Dopiero nauka w Studium Wokalno-Aktorskim im. Danuty Baduszkowej w Gdyni dała mi świadomość, że piosenka jest narzędziem, a scena miejscem, gdzie przez kilka minut mogę przekazać coś wyjątkowego, ważnego.
Zawsze śpiewała pani o czymś.
- Do dzisiaj teksty piosenek są dla mnie bardzo ważne, muszą mieć przekaz. Miałam dużo szczęścia, że zaczęłam współpracować z Romualdem Lipką i Andrzejem Mogielnickim, który jest autorem wszystkich tekstów na moją pierwszą i drugą płytę. Andrzej pisał dla mnie w punkt. Poza talentem tekściarskim, ma talent rozszyfrowywania ludzi - doskonale potrafił mnie zrozumieć. Tak się szczęśliwie składa, że on jest też autorem tekstu ostatniej piosenki "Niebo nad Warszawą".
Życie na trasie Berlin - Warszawa. Trojanowska komentuje
Na początku lat 80., w szczycie swojej kariery, wyjechała pani z Polski i zamieszkała pani w Berlinie. Ale w latach 90. wróciła pani do Warszawy. Z tęsknoty?
- Nie myślałam o powrocie do kraju, na początku lat 90. urodziłam córkę, na którą bardzo długo czekałam. Cieszyłam się macierzyństwem, życiem rodzinnym. Tak naprawdę zostałam wyrwana z Berlina przez Romualda Lipkę, który przyjechał osobiście zaprosić mnie na jubileuszową trasę koncertową Budki Suflera, najpierw do Australii, potem do Kanady i Ameryki, i oczywiście po całej Polsce. A kiedy już przyjechałam do kraju, posypały się różne propozycje, także serialowe, m.in. propozycja zagrania Moniki Ross z domu Lubicz w serialu "Klan". I to mnie wyciągnęło z berlińskiego domu na dobre. Od tej pory, co dwa tygodnie na dwa tygodnie przyjeżdżałam do Polski.
Nadal dzieli pani swoje życie na Berlin i na Warszawę?
- Teraz większość czasu spędzam w Warszawie. Nie tylko polubiłam to miasto, ale też je pokochałam. Tutaj mam pracę, przyjaciół, swoje ulubione miejsca.
A w tym czasie moja córka dorosła, skończyła studia, ma chłopaka i powoli jestem jej mniej potrzebna. Ale widujemy się dość regularnie, z takiej czystej potrzeby spotkania się, pobycia ze sobą. W Berlinie mieszka również mój mąż, czasem razem z córką przyjeżdżają do Polski, razem jeździmy gdzieś po świecie, bo wszyscy bardzo lubimy podróżowanie. Nigdy nie było takiej sytuacji, że czułam się odcięta od kraju czy w drugą stronę - od swojej rodziny. Berlin jest przecież tuż za miedzą, kilka godzin jazdy samochodem czy pociągiem. Oczywiście, kiedy stał mur, było to znacznie trudniejsze. Byłam świadkiem historycznych chwil, kiedy mur był burzony. Tego dnia byłam niedaleko na przyjęciu w klubie na Neukantstrasse. Usłyszeliśmy, co się dzieje i chcieliśmy koniecznie tam być, więc wyruszyliśmy. Pamiętam, że było wtedy bardzo zimno. Nie miałam ze sobą ciepłego palta, bo do klubu przyjechaliśmy z mężem samochodem. Właścicielka klubu pożyczyła mi swoje syberyjskie tygrysy. I w tych syberyjskich tygrysach tańczyłam na walącym się murze.
Pani życie to gotowy scenariusz. Biografię już pani napisała. Może więc przyszła pora na film?
- Mam poczucie, że w moim życiu wydarzyło się wiele ciekawych rzeczy. Dziękuję Bogu za wszystko, co było mi dane, bo przecież to wcale nie było oczywiste, że tyle uda mi się osiągnąć. Jest tak dużo uzdolnionych ludzi, którzy nie dostali takiej szansy jak ja. Dlatego w pokorze chylę czoło.