Mrozu: Zaciskałem zęby, kiedy bywało ciężko [WYWIAD]

Mrozu wydał nowy album "Złote bloki" / Jacek Kurnikowski /AKPA

Od sprzedawania gazet i rozdawania ulotek, aż po koncerty, na które brakuje biletów - Mrozu wspomina z nami swoją drogę i mówi, dlaczego widziałby się w roli... gangstera.

Marcin Misztalski, Interia.pl: Twój nowy album postanowiłeś nazwać "Złote bloki". Zacznijmy więc w taki sposób: jak wspominasz swoje rodzinne osiedle?

Mrozu: - To labirynt 10-piętrowców, który szczególnie w okresie letnim zamieniał się w jeden wielki plac zabaw (śmiech). Pamiętam, że było trochę rozgrzebanych budów, bo nie wszystkie bloki były jeszcze gotowe. Nie brakowało nam więc zakamarków, w których mogliśmy się bawić. Graliśmy w piłkę - bramkę malowaliśmy farbą na drzwiach od garażu - chodziliśmy po drzewach albo uciekaliśmy przed stróżem, który pilnował nowo powstających bloków. Swoją drogą byłem niedawno na tym osiedlu.

Reklama

Zmieniło się?

- Panują lepsze warunki. Jest nowocześnie. Odpowiem ci na przykładzie boiska do piłki nożnej. Kiedyś graliśmy na jakiejś ubitej ziemi, a teraz dzieciaki grają na sztucznej trawie. Powstał tam też między innymi skatepark. Infrastruktura się zdecydowanie polepszyła. Chociaż ta dzikość i surowość, która nam towarzyszyła, miała swój urok.

Czego się nauczyłeś, dorastając w tamtych czasach?

- Że warto pielęgnować relacje ze znajomymi. Ludzie stawali się z czasem przyjaciółmi, na których zawsze mogłem liczyć. Byli bardzo pomocni. To, że na osiedlach nawiązywało się przyjaźnie na lata, było chyba właśnie najważniejsze. Niektórych poznawało się po prostu na boisku innych w salonach gier.

To prawda, że próbowałeś kiedyś rapować?

- Każdy wtedy próbował coś tam sobie rapować i kleić muzykę. Moi kumple byli raperami. Ja byłem bardziej tym gościem od śpiewanych refrenów. Zawsze mi się to bardziej podobało. Poza tym bardzo szybko skumałem, jak połączyć keyboard z komputerem i wciągnąłem się w robienie beatów. Muzyka szybko stała się moją ulubioną zajawką. Nawet większą niż granie w piłkę nożną, której kiedyś poświęcałem bardzo dużo czasu.

Lata 90. to też nie zawsze miłe wspomnienia...

- Kradzieże, kombinacje i bójki były na porządku dziennym. Pamiętam, że kiedy przechodziło się przez inne dzielnice, to standardowym pytaniem było: "Skąd jesteś?" lub "Czego tu szukasz?". I niestety często na samych pytaniach się nie kończyło. Za krzywe spojrzenie nieraz dostawało się po głowie. Miałem kilka takich sytuacji w życiu. Chłopaki byli wówczas bardzo agresywni i szukali dymów. W tamtym czasie bardzo rozwinięte było środowisko chuligańskie, które w swoim działaniu było dość radykalne. Mają pewnie na sumieniu kilka rzeczy. Często o tych wszystkich akcjach można było się dowiedzieć, chodząc na osiedlową siłownię. Można się tylko domyślać, co niektórzy z nich mieli w głowie. Ja sam byłem kiedyś na policji, bo chcieli bym zeznawał (śmiech).

Na osiedlowej siłowni można było też zapewne pogadać o lokalnych talentach.

- Pamiętam kilku takich gagatków, którzy zapowiadali się na naprawdę bardzo dobrych piłkarzy czy lekkoatletów. Mieliśmy tę przyjemność, że mieszkaliśmy obok bardzo inspirującej postaci, jaką bez wątpienia był Maciej Zieliński - były kapitan reprezentacji Polski w koszykówce. Wybitna postać. Czuliśmy dumę, że mieszkamy na tym samym blokowisku. Nie miałem z nim bezpośrednich kontaktów, bardziej z jego synem, ale Waldek Kasta, z którym się kumpluję, trzyma z nim sztamę.

Dlaczego akurat tobie udało się z tego osiedla wydostać?

- Robiłem swoje.

Wszyscy robią swoje.

- Byłem zdeterminowany, miałem szczęście i naprawdę chciałem to robić. Poznałem na swojej drodze wiele osób, które moją muzykę popchnęły dalej. To była taka drabinka. Wiesz, w liceum usłyszeli o mnie ludzie z innego osiedla. Później usłyszeli ci, mieszkający na innej dzielnicy... Na pewno takim przełomem był moment, gdy na moją muzykę trafił Magiera. Bez mojej wiedzy wysłał moją demówkę do Hirka Wrony, który później wypuścił mój debiutancki longplay.

Przełomem był chyba też twój udział na płycie Molesty.

- Kiedyś działał tu taki skład o nazwie WRO. Grali pewnego dnia support przed Molestą. Włodi zapytał ich, skąd mają beaty... no i został przekierowany do mnie. Podesłałem Włodkowi paczkę, a chłopaki wybrali mój jeden beat - "Wszystko wporzo" to nasz wspólny numer. Ta współpraca dodała mi wiatru w żagle i pewności siebie. Chwaliłem się tą kooperacją moim znajomym. Wcześniej robiłem beaty tylko dla satysfakcji. Nie liczyła się kasa, tylko fakt, że ktoś chce ich używać na swoich projektach. Ten moment pokazał mi, że warto cały czas robić muzykę i poświęcać jej czas. Pojawiła się myśl, że takich dużych kooperacji może być za chwilę więcej. Z czasem podpisałem kontrakt z wytwórnią. Nagrałem album i to, co się później stało, przerosło moje oczekiwania.

Mówisz o krążku "Miliony monet". Zarobiłeś na nim dużo pieniędzy?

- Na tyle, że mogłem zainwestować w swoje studio. Kupiłem sobie monitory studyjne, inny klawisz i tak dalej. Dla mnie była to wtedy naprawdę spoko kasa. Z perspektywy czasu podchodzę do tego oczywiście inaczej. Dziś mogę powiedzieć, że były to niezbyt spektakularne kwoty. Płyty też sprzedawały się raczej średnio...

Czyli nie zdobyłeś miliona monet (śmiech).

- No niestety nie, ale później okazało się, że fajnie zarabia się np. na koncertach czy z "zaiksów". Sukces albumu z czasem stworzył mi fajne środowisko pracy. Ten hajs dał mi spokój i mogłem skupić się tylko i wyłącznie na muzyce.

A wcześniej czym się zajmowałeś?

- Nigdy nie pracowałem na etacie. Dorywczo zajmowałem się rozdawaniem ulotek, sprzedawaniem gazet czy rozlewaniem kawy. Łapałem się wszystkiego. Z racji tego, że byłem w klasie teatralnej, to zarabiałem też na jakichś animacjach i małych występach. No i cały czas do kieszeni coś wpadało z tych moich beatów.

Dlaczego nie udało ci się w aktorstwie?

- Nigdy nie cisnąłem tego tematu. Nie poszedłem nawet na egzamin. Byłem pochłonięty muzyką. Nie miałem zapału do aktorstwa. A to taki kierunek studiów, do którego musisz być przekonany w stu procentach. Finalnie dobrze się stało, bo poszedłem na fizjoterapię i mam fach w ręku. Nie chcę mówić, że aktorstwo to temat zamknięty, bo gdyby dziś pojawiła się jakaś ciekawa propozycja zagrania w filmie, to chętnie bym się jej podjął.

W jakiej roli byś się widział?

- Nie zastanawiałem się nad tym specjalnie, ale może fajnie byłoby pokazać jakąś inną twarz...

To może rola gangstera? (śmiech)

- O, proszę bardzo (śmiech). To zawsze fajna rola dla faceta.

A ty jesteś facetem, którego sukces napędza czy rozleniwia?

- Kurde, ja od 10 lat grubo zapierniczam. Nie wiem, co to nuda. Jestem tak nakręcony, że chciałbym robić muzykę przez całe życie. Czuję, że się rozwijam, robię to coraz lepiej i z większą świadomością. Nie jestem zależny od dużej wytwórni. Robię muzykę na własnych zasadach. Granie tras koncertowych to największa frajda. Jestem na takim etapie, na którym zawsze chciałem być, bo wyprzedajemy wszystkie koncerty. Jeszcze kilka lat temu nie pomyślałbym, że wyprzedamy całą warszawską Stodołę, a ludzie nadal będą się dobijać po bilety. Mam zespół z genialnymi muzykami - zawsze o takim marzyłem. Kiedyś szukałem płyt winylowych z dźwiękami instrumentów, by je samplować. Dziś instrumenty nagrywamy na żywo w studiu i na koncercie. Ta zajawka, która cały czas się we mnie gotuje.

Ponoć miałeś kiedyś moment, kiedy odbiła ci woda sodowa.

- Może na samym początku. Wiesz, myślałem, że jeśli już wszedłem w ten biznes, to wszystko pójdzie gładko i co tylko wypuszczę, stanie się przebojem. Rynek szybko mnie jednak zweryfikował. Musiałem się zbudować na nowo i zaciskałem zęby, kiedy bywało ciężko. Nie dałem się zamknąć w szufladce gościa od jednego przeboju. Jestem z tego dumny.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Mrozu
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy