Meek, Oh Why?: Warto poszerzać swoje zainteresowania
"To był największy zbieg okoliczności mojego życia!" - tak swoje spotkanie z prezydentem Bronisławem Komorowskim i jego żoną podsumował Mikołaj Kubicki, tworzący pod pseudonimem Meek, Oh Why? W jaki sposób młody chłopak trafił do Pałacu Prezydenckiego oraz dlaczego odrzucił szansę na międzynarodową karierę? O tym dowiecie się poniżej!
Daniel Kiełbasa, Interia: Jesteś młodym człowiekiem i twórcą, ale twoją muzykę ciężko nazwać "młodzieżową". Celujesz w starszego i bardziej obytego słuchacza?
- Tworząc muzykę raczej nie myślę, do kogo ma trafić. Ale faktycznie po ukończeniu płyty zorientowałem się, że może nie być prosta w odbiorze. Stwierdziłem jednak, że jeżeli mam być ze sobą szczery i zostawiać po sobie spójne, artystyczne ślady, to muszę być wiarygodny. Jeżeli ktoś mówi, że to jest dojrzałe, to dla mnie jest to komplement. Oznacza bowiem, że poszedłem naprzód.
A myślisz, że możesz trafić do rówieśników z materiałem z "Miło było poznać"?
- Myślę, że tak. To jest właśnie ciekawe, że jesteśmy tak samo młodzi, ale inaczej patrzymy na świat. Dobrze jest kontrastować swój punkt widzenia z innymi. Myślę, że to ich może przyciągnąć.
Tylko, że ludzie młodzi często nie szukają wymagającej muzyki, ale czegoś prostego i chwytliwego?
- Ciężko mi na to obiektywnie spojrzeć, bo muzyka towarzyszy mi od kilkunastu lat. Od zawsze zachęcam do poszukiwania jak najdalszych rzeczy. Warto poszerzać swoje zainteresowania. Właśnie do ludzi szukających nowych brzmień chcę dotrzeć. Wolę mieć 50 świadomych słuchaczy niż 100 tysięcy powierzchownych fanów.
Zaczynałeś od gry na pianinie, potem przyszła kolej na trąbkę i zwycięstwa w różnych konkursach muzycznych. Jak to się stało, że postanowiłeś zająć się muzyką, która oscyluje wokół hip hopu?
- To jest ukłon w stronę ludzi, którzy nie poświęcili całego życia muzyce, tylko są zwykłymi słuchaczami. Samym brzmieniem ciężko jest przekazać tyle treści. Uznałem więc, że potrzebuję środka wyrazu, jakim jest słowo, aby skonkretyzować to wszystko, o czym chcę powiedzieć. A że rap jest taka formą, w której mogę użyć bardzo dużej liczby słów, bo nie jestem ograniczonym melodią, to naturalną drogą stałem się raperem.
A kiedy zorientowałeś się, że potrzebujesz muzycznej zmiany?
- Myślę, że było to w pierwszej klasie liceum. Zaczęło się od zabaw słowem. Potrafiłem rozpisać całą zwrotkę na dwóch sylabach i to mnie ciekawiło. Następnie zacząłem wyjeżdżać na koncerty z zespołem Kapelanka i na imprezach dostrzegałem zupełnie inne postawy życiowe. Pod koniec liceum to we mnie dojrzało i uznałem, że mam coś do powiedzenia szerszej grupie odbiorców.
Jak doszło do tego, że wystąpiłeś przed parą prezydencką?
- To był największy zbieg okoliczności mojego życia! Jakiś czas wcześniej z nudów założyłem MySpace’a i wrzuciłem tam filmik z 2009 roku, jak gram na nim suitę angielską. Ponadto obserwowałem wtedy wielu artystów i właśnie w taki sposób poznałem Gary’ego Guthmana. On zainteresował się moją osobą. Przesłuchał moje nagrania, zaciekawił się i odezwał się do mnie. Akurat wtedy przyjeżdżał do Polski, aby dać koncert w Pałacu Prezydenckim i potrzebował jednego trębacza. Wtedy zaprosił mnie do współpracy i w ten sposób znalazłem się w Pałacu Prezydenckim. Niczym Nikoś Dyzma muzyki trąbkowej.
Gary Guthman jest znaczącą postacią w pewnych środowiskach branży muzycznej. Czy oprócz propozycji występu przed parą prezydencką, wasza współpraca miała szansę jakoś się rozwinąć?
- Tak, spotkałem się jeszcze na trzech lekcjach z Garym w Warszawie. Plan był taki, że przez pół roku miałem szkolić się pod jego okiem, następnie poduczyć się angielskiego do takiego stopnia, że byłbym w stanie dogadać się z każdym na wysokim poziomie, a potem miałem wyjechać z nim do Portland, do jego rodzinnego miasta i tam studiować grę na trąbce. Gary uznał, że jego czas powoli dobiega końca i według jego założenia ja miałem zająć jego miejsce, a on byłby moim menedżerem. Z tym, że ograniczało to moją wolność twórczą i postanowiłem, że jeszcze nie pora na takie decyzje. Musiałem więc odmówić, co nie było łatwe. Ale teraz czuję się dzięki temu mocniejszy.
Wielu ludzi oddałoby naprawdę wiele, aby otrzymać taką propozycję.
- Początkowo też tak myślałem. Najpierw była wielka euforia - super, wyjadę do Stanów i zacznę grać dla pełnych sal. Ale wyznaję, zasadę, że jeżeli w życiu robimy pewne rzeczy tylko dla sławy i pieniędzy, to nie ma w tym przyszłości, więc poszedłem za głosem serca, jakkolwiek nie brzmi to banalnie.
Przed debiutem jako raper były jeszcze występy we wspomnianej Kapelance i Dagadanie. Współpracowałeś również z Wojtkiem Waglewskim i Pawbeatsem. Mam wrażenie, że twoja kariera rozwija się bardzo stopniowo. Nie kusiło cię, aby pójść na skróty?
- Był dziwne propozycje z telewizji, w które nie ma sensu się zagłębiać. Miałem występować w jakimś programie z zespołem. Ale uznałem, że nie wchodzę w to, bo jeżeli ktoś bardzo łatwo mi coś daje, to bardzo szybko może mi to odebrać. Wolę stawiać kolejne kroki, mając pewność, że nic nie poszło po znajomości, a osoby, które spotkałem na swojej drodze wykorzystałem tylko pod kątem nauki.
A jak to było z tym Pawbeatsem?
- Wszystko zaczęło się od Przemka z duetu producenckiego Złote Twarze, dla którego dograłem solówkę trąbkową do jednego z utworów. I tak się ułożyło, że on jest bliskim kolegą Pawbeatsa. Ten usłyszał o mnie i zapytał o możliwość współpracy. Nagrałem mu partię trąbek do numerów na "Utopię". Po jakimś czasie dostałem telefon, że "Utopia" pokryła się złotem i czy nie chciałbym wziąć udziału w koncercie. Zagrałem łącznie z Pawbeatsem cztery razy. Ale ten pierwszy był najważniejszy. Wtedy też zaprezentowałem przed koncertem swoją EP-kę "Księżniczka i Buc". Było trochę zamieszania, ale udało się wepchnąć jako support. Wtedy też poczułem, że to co robię ma sens. Był bardzo pozytywny odzew.
- Mamy z Pawbeatsem nieco inne podejście do muzyki. Na usta cisną mi się same dobre słowa po naszej współpracy, ale muzycznie prezentujemy zupełnie inne bieguny.
W jaki sposób Tytus zgarnął cię do Asfaltu?
- Najpierw nagrałem "Księżniczkę i Buca" i następnie puszczałem ją każdemu, kto się u mnie pojawiał. Wszyscy twierdzili, że to ciekawy materiał. Któregoś dnia odwiedził mnie Maciej Maj, informatyk z Asfaltu, który powiedział, że może pokazać moją EP-kę Tytusowi w wolnej chwili. Ten się zainteresował, powiedział, że czuje powiew świeżości i chciałby wydać to cyfrowo. Nie miałem w zasadzie żadnych oczekiwań, więc zgodziłem się z wielką przyjemnością.
Trafiłeś do Asfaltu i zacząłeś pracować nad płytą z prawdziwego zdarzenia. Ile to trwało i jak wyglądały nagrania?
- Wszystko rozpoczęło się we wrześniu 2015 roku. Wtedy wpadły mi do głowy pierwsze pomysły i powstał numer "Kim ja jestem", który pokazał, w jaką stronę chcę pójść. Miałem w tym czasie dużo przemyśleń i poszukiwań. Ostatecznie prace zamknąłem w marcu tego roku. Samo nagrywanie muzyki trwało około 3 miesięcy. Zbierałem wtedy instrumenty w różnych miejscach, sprawdzałem ich brzmienie. Bardzo zakopałem się też w tekstach. Pewne wątki zaczęły się łączyć, po czym okazało się, że szukam za głęboko i pewne odpowiedzi były dużo prostsze niż się spodziewałem.
Wyszła z tego koncept płyta, prawda?
- Na początku zbudowałem sobie ramkę z utworów "Kim ja jestem" i "Jestem dźwiękiem i słowem". Te dwa numery dają niby gotową odpowiedź, ale naprawdę okazuje się, że "Jestem dźwiękiem i słowem" to narzędzie do poszukiwania. Reszta płyty zmierza do numeru "Miło było poznać", więc on jest puentą, a wszystkie inne wątki mają namalować historię do niej. W innych numerach mogłem sobie pozwolić na dowolność. Nie stałem się więźniem swojego konceptu.
Przed nagrywaniem płyty napisałeś na Facebooku, że miałeś za sobą "4 miesiące rock’n’rolla". To jednoznacznie kojarzy się z ostrym imprezowaniem, alkoholem i narkotykami...
- Narkotyki na szczęście nie wchodziły w grę, ale faktycznie w tym czasie lało się sporo alkoholu. Pojawiało się dużo okazji, poznawałem nowych, ciekawych ludzi i opowiadałem im różne rzeczy, z którymi nie do końca się zgadzałem, bo jednak pod wpływem alkoholu, trochę inaczej patrzy się na rzeczywistość. Potem przychodzi moment ocknięcia. Zastanawiałem się - "co ja robiłem przez 4 miesiące i w jakim dziwnym punkcie byłem?".
Jeżeli miałbyś wymienić główne różnice pomiędzy EP-ką i "Miło było poznać", to co by to było?
- Podstawową różnicą, jest to, że trzeba było przeskoczyć barierę, że na EP-ce każdy z numerów mógł być singlem i każdy musi dużo mówić. Na płycie numer otwierający i zamykający pełnią taką rolę, ale środkowych ośmiu utworów w ogóle bym nie rozdzielał. Trudno było też postawić na minimalizm. Tym razem wygrała jednak sztuka odejmowania i wycofywania, co wpłynęło na brzmienie płyty. Ponadto odważyłem się mówić o sobie i nazywać się Meek Oh Why'em, a nie Bucem, czy Księżniczką i opowiedzieć o swoim życiu.
W takim razie, czy był problem z wyborem singli?
- Wiedziałem, że "Kim ja jestem" musi być pierwsze, bo chciałem pewne rzeczy zdradzić. Później było ciężko, bo każdy z kolejnych numerów jest dla mnie tak samo ważny i ciężko jest je rozdzielać. Pozwoliłem wybrać Tytusowi drugiego singla. Uważam, że tak jeżeli ktoś jest zainteresowany moją osobą, to powinien zainteresować się całą płytą, bo inaczej będzie miał cząstkowy obraz mnie.
Skoro jesteśmy już przy singlu. W teledysku do "Kim ja jestem" wystąpiła Estera Kos. Jak się poznaliście i skąd pomysł, aby ją zaprosić do klipu?
- Wpadł na to Tytus. Szukaliśmy kogoś z ciekawą urodą do naszego obrazka. Z Esterą poznaliśmy się na planie i dużo gadaliśmy w przerwie między zdjęciami. Nie jest to jednak jakiś koncept, że ona od długiego czasu spotyka się ze mną. Nie miało to być też populistyczne, że bierzemy jakąś dziewczynę i wszyscy będą się do niej ślinić.
Na płycie znalazł się też numer "Radiobus", będący krytyką części radiostacji. Jakbyś był dyrektorem radia, to co byś zmienił, aby było lepiej?
- Wtedy, gdy jechałem wspomnianym autobusem, to uderzył mnie natłok emocjonalnie skrajnych komunikatów. Z jednej strony podawane były dramatyczne wiadomości, a następnie reklamy, gdzie ktoś krzyczy "telewizor, promocja!", a następnie pojawia się muzyka. Wiadomo, że życie jest coraz szybsze i potrzebujemy coraz szybszych komunikatów, żeby się nie znudzić, ale ja mimo wszystko cenię sobie spokój, chwilę zastanowienia i szacunek do treści, które się pojawiają. Obecnie żyjemy w pokoleniu Snapchata, gdzie filmik nie może mieć więcej niż 10 sekund. Ja też nie lubię wszystkiego podawać na tacy w swojej muzyce. Mówię więc o poszukiwaniach i zostawiam słuchaczowi pewien pierwiastek domysłu.
Zakończę nietypowo, bo pytaniem o okładkę. W środku płyty znajduje się bardzo ładnie wydrukowana historia. Rozumiem, że jest powiązana bezpośrednio z muzyką?
- My z Jackiem (Rudzkim, twórcą okładki - przyp. red.) bardzo długo rozmawialiśmy. Doszło do tego, że w Paincie narysowałem mu zarys tego, czego się spodziewam. Na początku idea wyszła od tego, że stworzyłem kostkę pokojową i świat, który dzieje się w kostce i poza nią. Taka dwoistość dobrze tłumaczy "Kim ja jestem", czyli temat, który ciągle się przewija. I historyjka w środku jest urzeczywistnieniem tych wszystkich wątków. Wszystko jest hasłem odnoszącym się do mojego życia.
Czyli treści wewnątrz opakowania najlepiej przeglądać w trakcie przesłuchiwania płyty?
- To też może być ciekawe, bo wyszło to bardzo spójnie. Myślę, że nasza współpraca z Jackiem będzie trwała długo, bo jego styl jest bardzo minimalistyczny i wektorowy. A sposób w jaki podchodzi do niektórych spraw bardzo na mnie działa.