Magdalena Tul: "Ważne jest wsparcie własnego kraju, aby artysta mógł urosnąć" [WYWIAD]

Damian Westfal

W 2011 roku reprezentowała Polskę na konkursie Eurowizji. Widzowie znają ją też z teleturnieju "Jaka to melodia?", gdzie śpiewała przez 15 lat. Po paru latach przerwy wraca na ekrany. W tym czasie wydała trzeci album "Mindfulness" (2019) i EP-kę "Signature Of Soul" (2023). O niespodziewanym koncercie wśród gwiazd disco polo, nagrodzie Grammy, Eurowizji i spełnianiu swojego amerykańskiego snu Magdalena Tul rozmawiała z Interią.

Magdalena Tul podbije Stany Zjednoczone?
Magdalena Tul podbije Stany Zjednoczone?Magdalena Tulmateriał zewnętrzny

Damian Westfal, Interia: Jak to jest z pani American Dream? Od paru lat próbuje pani swoich sił za oceanem. Ten sen już był, trwa, a może dopiero wszystko przed panią?

Magdalena Tul: - Zawsze był w mojej głowie, nawet nie wiem, skąd mi się to wzięło. Przysięgam - kocham Polskę, kocham polskie piosenki, ale od zawsze marzyłam, żeby śpiewać po angielsku, żeby śpiewać muzykę R&B, soul, dlatego też moim zdaniem Ameryka jest odpowiednim miejscem, bo tam te gatunki są powszechniejsze. Odkąd pamiętam, chciałam śpiewać dla publiczności międzynarodowej, ale po drodze pewne rzeczy się zdarzały i osiadałam przy projektach czasami na trochę dłużej, a czasem na krócej. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że czas ucieka i nie wiem, czy uda mi się jeszcze zrobić jakiś ruch w tym kierunku, bo w zasadzie, kiedy sobie to uzmysłowiłam, okazało się, że jestem już mamą i sprawy się skomplikowały. W pewnym wieku i sytuacji życiowej to nie jest już takie łatwe ruszyć z plecakiem w świat, albo dorabiać gdzieś w barze, tak jak to miało miejsce na początku mojej przygody w Warszawie. Jednak wszystko zależy od chęci i wszystko da się zrobić.

I chyba się udało?

- Zaczęłam sobie to układać w głowie, jak to można zrobić, mając w Polsce rodzinę. Po prostu nie zamykałam sobie drogi i pewne ścieżki zaczynały się powolutku otwierać. Ale to już historie na kolejny wywiad (śmiech). Niezbyt dużo może jeszcze zrobiłam, ale jak pomyślę sobie, gdzie byłam jeszcze kilka lat temu, to rzeczywiście sam fakt posiadania wizy artystycznej, która jest bardzo trudna do zdobycia, bo trzeba się wykazać różnymi doświadczeniami i naprawdę wszystko mi się przydało w tej aplikacji. Teraz jest to niesamowite, że mogę współpracować z ludźmi, którzy są weteranami amerykańskiego show-biznesu.

To znaczy?

- Menedżer, z którym właśnie podejmuję współpracę, był producentem i menedżerem tras takich osobistości jak Elton John czy The Rolling Stones. Współpracował od strony menedżerskiej przy projekcie "We Are the World", aby pogodzić te wszystkie gwiazdy w jednej umowie. I powolutku tę moją drogę też rozkręcamy. Myślę, że wszystko jest jeszcze przede mną. Ta droga w Polsce zajęła mi dość dużo czasu, żeby osiągnąć pewne rzeczy, które chciałam osiągnąć, a też wszystkich nie udało mi się, ale to może przez to, że te moje klapki na oczach zawsze były skierowane właśnie w stronę Ameryki. Mam swój upór i mam nadzieję, że teraz w Stanach osiągnięcie kolejnych rzeczy nie zajmie mi kolejnych 30 lat (śmiech).

Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak ważne jest wsparcie własnego kraju, aby artysta mógł urosnąć w innym kraju. Miałam wiele takich rozmów, z różnymi osobistościami z Ameryki, i oni zawsze mi polecali, żebym najpierw zrobiła coś u siebie, potem w Europie, a potem przyjechała do Stanów. To nie jest takie proste, bo sukces to często jest zbiór przypadków. Na szczęście udało mi się, że zainteresowali się mną producenci bez moich liczb, bez wyświetleń. Polska publiczność jest w stanie zdziałać cuda i pomóc bardzo.

O najnowszym singlu "Make Me Believe" mówi pani, że to dotychczas najodważniejszy projekt. Czy odwaga przychodzi z wiekiem?

- Myślę, że tak. Mam tutaj na myśli choreografię, pracę z ciałem, bo sama muzyka - z której jestem bardzo dumna, bo zrobiłam ją w dużej mierze z moim niespełna siedemnastoletnim synem, on zmiksował ten utwór - została zrobiona po mojemu. Wzięłam sprawy w swoje ręce. Zdecydowałam, że to rok, w którym przejmuję kontrolę. Jestem raczej z tych zachowawczych osób. Nie imponują mi wyzywające teledyski i nagość. Zawsze spada dla mnie poziom atrakcyjności danego artysty, jak przesadza, jak to zaczyna być wulgarne. Jest moim zdaniem granica i do pewnego stopnia, jeśli taniec to wciąż sztuka, to jest to piękne i uznałam, że akurat do tego utworu, do tego, co czułam w kontekście utworu jako kobieta, będzie to adekwatne do sytuacji i będzie ładnie się uzupełniać. Wykonaliśmy dużo pracy i jestem dumna, że też moje ciało tyle wytrzymało na planie teledysku. W tym kontekście rzeczywiście jest to moje najodważniejsze oblicze. Moją muzyką chciałabym nieść przede wszystkim dobre rzeczy, dobrą energię, a ludzi bardziej budować niż szokować.

Czy R&B dało pani coś, czego pop nie dał?

- Na pewno dużo mi to dało w rozwoju muzycznym, bo nawet w sytuacji, kiedy nie śpiewam do końca R&B, to wiele lat słuchałam tej muzyki, nasiąkałam nią i nawet, kiedy śpiewam pop, to myślę, że da się odczuć nieco inny vibe. Wymaga to trochę głębszego podejścia do słuchania. Mnie też innego podejścia do utworów nauczył program "Jaka to melodia?", bo  musiałam śpiewać różne gatunki, czasem nawet bardzo skrajne w jednym odcinku. No może... na pewno nie poszłabym w stronę disco polo.

Była kiedyś taka propozycja w programie?

- Tak, odmówiłam już kilku utworów i nie tylko z gatunku disco polo. Kiedyś odmówiłam na przykład utworu "Bałkanica" Piersi. Nie twierdzę, że jest to zły numer, ale to na pewno nie jest piosenka, w której ja bym się odnalazła. Po prostu nie. Zawsze staram się mieć w takich sytuacjach swój kręgosłup moralno-artystyczny.

Ale po internecie krąży nagranie pani w stacji Polo TV.

- To bardzo ciekawa przygoda (śmiech). Dostałam kiedyś, zupełnie przez przypadek, zaproszenie od znajomego producenta na koncert świąteczny. Zgodziłam się, ale nie dopytałam wtedy dokładnie, o co chodzi. Dzień przed wyjazdem, jak zadzwonili do mnie z produkcji, zorientowałam się, że nazwy innych artystów z tego koncertu nic mi nie mówią. Okazało się, że jadę na koncert świąteczny disco polo (śmiech). Tam jeszcze poznałam w garderobie Zenka, który nie był jeszcze tak znany, ale był już guru w tym gatunku muzycznym. Stanęłam na scenie, wykonałam kolędę "Mizerna cicha", która została zaaranżowana przeze mnie i nie ma w sobie nic z disco polo, więc nie wiem, dlaczego producent pomyślał, żeby zaprosić akurat mnie (śmiech). Miałam okazję poczuć się tam jak rodzynek, bo znalazłam się w przyczepie pełnej artystów disco polo, którzy patrzyli na mnie, jak na przybysza z kosmosu.

Wróciła pani po 6 latach do "Jakiej to melodii". Jak pierwsze wrażenia?

- Bardzo miło było dostać ponownie zaproszenie i wrócić do starych przyjaciół. Pierwszy premierowy odcinek po wakacjach odbył się z moim udziałem. Miałam okazję zaśpiewać dwa utwory Abby. Jednak to nie jest współpraca taka, jak niektórzy sobie wyobrażają. Ja nie wracam tam na stałe. Różne były pomysły, ale jestem tam teraz bardziej gościem. Stały band pozostaje taki sam, jak w poprzedniej edycji, a ja jestem po prostu gościem, osobą, która czasem dostaje zaproszenie do odcinków specjalnych. Nawet ciężko mi powiedzieć, ile razy tam będę. To jest u mnie taki rok na tak, gdzie takie propozycje mnie cieszą.

Jakie utwory zechciałby pani jeszcze zaśpiewać na scenie programu?

- Bardzo bym chciała zaśpiewać utwory takich gwiazd, jak Whitney Houston, Mariah Carey czy Aretha Franklin, czyli pokazać swoją stronę artystyczną - coś, w czym mój głos czuje się najlepiej.

Skąd wynikała ta przerwa od programu?

- Niektórzy mogą dorabiać sobie różne historie z powodu mojego odejścia w 2018 roku i nie chcę tutaj wchodzić w politykę, bo ten temat jest dla mnie zawsze tematem, który dzieli. Uważam, że polityka szkodzi sztuce i na pewno nie chciałabym, aby widzowie odbierali moje decyzje jako polityczne, bo one nigdy takie nie były. W 2018 roku nie odeszłam z programu ze względów politycznych, bo ja w nim już śpiewałam i "za jednych", i "za drugich", i "za trzecich" pewnie też. Ja wtedy odeszłam z powodu rozłamu wewnętrznego w programie i nie był on związany zupełnie ze zmianami na scenie politycznej, bo to nie był nawet czas tych zmian. Nie wiem, jakie powody miał wtedy Robert Janowski, ale pamiętam, że ja miałam możliwość zdecydowania, czy odchodzę, czy zostaję.

Co sobie wtedy pani pomyślała?

- Że nie chcę być w środku jakiegoś konfliktu. To mnie najbardziej przekonało do odejścia, bo nie lubię takich sytuacji. Jestem człowiekiem pokojowym, nie lubię się opowiadać za jakąś stroną sporu. Uznałam wtedy, że to jest właśnie dobry moment, żeby zająć się sobą, choć nie ukrywam, że był trudny, chociażby ze względów finansowych, bo przyszedł później covid, więc były takie momenty, że gdybałam - co by było, gdybym została. Ale dziś myślę, że dobrze się stało. Mam teraz swoje muzyczne miejsce i mogłam się skupić bardziej na sobie, a to że teraz wróciłam, to jest miłe ze względu na ponowny kontakt z publicznością przed ekranami telewizorów.

Jak po latach ocenia pani swój udział w Eurowizji?

- Na pewno jest więcej plusów niż minusów. To było ogromne doświadczenie. Po tylu latach pierwsza myśl, jaka mi przychodzi do głowy, to duma. Udźwignęłam to wielkie przedsięwzięcie na swoich barkach praktycznie sama, to ja byłam tym mechanizmem napędzającym, płacącym, robiącym wszystko w kontekście managementu. Byłam jak jednoosobowa spółka. Był ogromny stres, ale bardzo doceniam ten czas i mam do siebie duży szacunek, że to ogarnęłam, że się nie wycofywałam, ani nie poddałam. Zabrakło mi trochę pomocy, bo wtedy byłam na takim etapie, że jak wiedziałam, że coś nie zadziała, to bałam się poprosić o pomoc, bo nie chciałam robić problemu. Miałam takie poczucie, że skoro dostałam szansę po tylu latach reprezentować nasz kraj, to nie będę teraz sprawiać problemu. To było bardzo błędne myślenie, bo jednak miałam obok siebie wielką firmę. Może wtedy nie było to tak dobrze zaplanowane, teraz to działa zupełnie inaczej. Wtedy Eurowizję traktowano bardzo po macoszemu. Dużo się zmieniło i jest dużo lepiej.

A jakby powróciła propozycja znów stanąć na tej scenie, zgodziła by się pani?

- Miałam później takie pomysły, że chciałam tam wrócić i odebrać swoje, potem mi to przeszło. Mój producent powiedział mi "daj spokój, koniec z konkursami, teraz robisz muzykę, a nie ścigasz się". Miał rację, bo konkursy nie są zdrowie dla psychiki, ale są przydatne do promocji na pewno. Myślę sobie teraz, że gdybym miała możliwość pojawić się jeszcze raz na tej scenie, to zrobiłabym to z przyjemnością, jednak w inny sposób, bo piosenka "Jestem" nie była napisana na Eurowizję. To była po prostu moja piosenka napisana do radia, lekka i przyjemna, a ja chciałabym zaprezentować światu coś więcej.

Jakie dalsze kroki na drodze polsko-amerykańskiej?

- Teraz zdecydowanie koncerty pod hasłem "Signature Of Soul", które zaczynamy w listopadzie. Chciałabym, żeby po jakimś czasie grania koncertów w Stanach przyjechać z tym do Europy i oczywiście do Polski, ale myślę, że to troszeczkę jeszcze potrwa, aby ludzie osłuchali się z tymi utworami. W planach są też nagrania kolejnych utworów. Mam nadzieję, że w przyszłym roku będę mogła już wejść z muzykami do studia na miesiąc i nagrać płytę. Jest też pewien plan na Święta. Jestem też bardzo szczęśliwa, że miałam zaszczyt wystąpić z hymnem amerykańskim przed ważnym sportowym wydarzeniem.

Wszystkiego nie mogę od razu zdradzać, ale chcę podzielić się moim małym krokiem milowym. Otóż zgłosiliśmy piosenkę "Make Me Believe" do nagród Grammy i to jest dla mnie wielkie osiągniecie, bo żeby to zrobić trzeba spełnić wiele warunków m.in. być członkiem Akademii, a nie jest to takie proste. Wiadomo, nie liczę na wiele, bo jestem też realistką, a piosenka nie jest tak popularna, żeby zwrócić na siebie uwagę, ale ważne, że postawiliśmy ten pierwszy krok i "naszą flagę na księżycu" (śmiech). Reszta jest już w rękach Najwyższego.

Kiedyś marzyła pani o wypłynięciu na rynek międzynarodowy. Czego dziś mogę życzyć?

- Mogłabym mówić o różnych marzeniach, ale myślę, że chyba najlepszym życzeniem byłoby, żebym grała przy pełnej publiczności, żebym wyprzedawała stadiony. Kocham duże sale, wielką publiczność, tę atmosferę. Kameralne miejsca też są fajne, ale przy większej publiczności czuję niepowtarzalną energię, przy której mogę się bawić. To chyba marzenie każdego artysty, żeby publiczność lubiła jego utwory, słuchała, dzieliła się nimi, przychodziła na koncerty. Czego więcej mogę chcieć? Przy takiej sytuacji nagrody nie są w ogóle istotne. A! I poproszę też tyle samo lądowań, co startów (śmiech). Trochę wciąż boję się latać - choć z drugiej strony bardzo to lubię, bo latanie mam we krwi po rodzicach - ale jeśli tego w sobie nie przemogę, to nigdy nie osiągnę swych celów. Trzeba się z tym liczyć.

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas