Krzysztof Szyc (Triphammer): Granie uchroniło mnie przed robieniem głupot [WYWIAD]

Krzysztof Szyc to perkusista post-rockowego zespołu Triphammer. Wcześniej pod szyldem 99 wydał z kolegą Bartłomiejem Czapskim pierwszy album "Arachnophobia". Nam, jako pierwszym, zdradził że przygotowują się do premiery nowej płyty i zaczynają sezon koncertowy - w Polsce i za granicą.

Krzysztof Szyc opowiedział o planach na przyszłość
Krzysztof Szyc opowiedział o planach na przyszłośćmateriały prasowe

Damian Westfal, Interia: Dlaczego perkusja?

Krzysztof Szyc: - Perkusja zawsze mi się wydawała instrumentem, na którym najłatwiej nauczyć się grać, ale jak już zgłębia się ten instrument, to wcale tak nie jest i perkusja okazuje się jednym z trudniejszych instrumentów i potrafi być pod wieloma względami bardzo niewdzięczna. Będąc jeszcze dzieckiem, już tworzyłem pierwsze zespoły z kolegami. Zaczęło się od gry na łyżkach i garnkach w kuchni. W momencie, kiedy już zaczęliśmy na poważnie coś robić, to wyszło na to, że dwóch kolegów gra na gitarze... no i co potrzeba, żeby stworzyć zespół? Najczęściej brakuje perkusistów i basistów - no to zdecydowaliśmy, że jeden weźmie perkusje, a drugi bas. Mimo, że nie planowałem tego od początku, to perkusja została ze mną na stałe. Na początku mojej muzycznej drogi była bardziej chęć tworzenia i bycia w zespole, niż samego grania na instrumencie.

A więc to nie ty wybrałeś perkusję, tylko ona wybrała ciebie.

- Z czasem zacząłem coraz lepiej w tych bębnach się odnajdywać i ten instrument zadziałał na mnie bardzo terapeutycznie, zgrał się z częścią mojej osobowości, bo na nim naprawdę można się wyżyć. To jest taki instrument, który - jak się wkłada dużo energii - jest lepszy niż sport. Jednocześnie wymaga bardzo dużej aktywności ruchowej przy wsparciu emocjonalnym. Ten ruch i ekspresyjność bardzo mi pasuje i zgrywa się z tym, kim jestem. Warto grać na jakimś instrumencie. Zamiast wyżywać się na innych, robić komuś krzywdę, robić głupoty, bić się, to lepiej jest pograć sobie. To naprawdę świetna oczyszczająca z negatywnych emocji rzecz. Z perspektywy czasu myślę, że granie uchroniło mnie przed robieniem głupot.

Z zespołem 99 wydałeś na świat debiutancki album - "Arachnophobia". Jak się robi album, na którym nie ma wokalu? Ze strony technicznej może być łatwiej, ale chyba ciężej wtedy przykuć uwagę odbiorców?

- Tworzenie takiego albumu było ciekawym doświadczeniem, bo tworzenie projektu 99 zmusiło nas do tego, żeby trochę inaczej myśleć o muzyce względem tego, co robiliśmy kiedyś. Z drugiej strony to też było dla nas bardzo naturalne, bo to pierwszy album, który został skończony od początku do końca przez nas samych i jest okraszony ponad 10-letnim doświadczeniem w innych projektach, w innych zespołach, ale ciągle z tą samą osobą, czyli z Bartłomiejem Czapskim. Z wokalem był o tyle problem, że zawsze był to ktoś spoza naszej paczki, to był ktoś inny, kto musiał się do tego dostosowywać, więc my tworząc muzykę, tworzyliśmy ją nie z myślą o wokalu. Zawsze dochodziliśmy do momentu, kiedy szło coś nie tak, zmieniali się ludzie i kiedy zaczęliśmy tworzyć album "Arachnophobia" znowu zostało nas tylko dwóch, więc zatoczyliśmy koło, wróciliśmy do punktu wyjścia, kiedy jako 8-letni chłopcy zaczęliśmy myśleć o jakimkolwiek graniu muzyki.

Czyli mówiąc inaczej - sytuacja was do tego zmusiła, bo nie mieliście wokalisty? 

- Nasz poprzedni zespół, czyli Mops, miał bardzo charakterystycznego wokalistę. W tamtym momencie graliśmy muzykę zorientowaną na nowoczesny hip-hop z industrialnym vibem. Wokalista (Blakichan) pochodził z Afryki, miał bardzo specyficzny flow, bardzo dobrze rapował po angielsku i w momencie, kiedy on powiedział, że nie chce już tego robić, to ciężko było znaleźć kogoś, kto zastąpi go tutaj w Polsce. Nie chcieliśmy szukać na siłę. Zaczęliśmy robić coś we dwójkę, czerpiąc więcej z muzyki elektronicznej, gdzie warstwa wokalna jest, ale częściej tylko w postaci powtarzających się sampli i to była wtedy główna inspiracja.

Nie myśleliście, aby sami stanąć za mikrofonem?

- Przeszło nam to przez myśl, ale obaj nie mamy osobowości wokalisty, a po drugie wydawało się nam to po prostu ciekawe, żeby stworzyć taki projekt bez wokalu. Chcieliśmy zrobić też coś w kontrze do tego, co robiliśmy wcześniej. Na przykład nasz wcześniejszy hip-hop miał tego tekstu strasznie dużo, a teraz pomyśleliśmy, że te nowe utwory będą miały treść, przesłanie, ale tego głównego nośnika, czyli tekstu, nie będzie i będziemy szukać innych ciekawszych dróg. Treść nie musi być od razu podana w najprostszy sposób. Skupiliśmy się bardziej na skojarzeniach czy emocjach.

To trochę tak, jak ze zmysłami. Jeżeli jednego brakuje, to pozostałe się wyostrzają. 

- Dokładnie tak i był to pomysł, który wymagał od nas większej pieczołowitości w dopracowywaniu tego, jak to brzmi. Jedna mała rzecz robi kolejną część historii. To mi się w sztuce bardzo podoba, że klimat jest przez nas narysowany, mamy swoją myśl, ale przez to, że to nie jest określone, czy nie jest zamknięte w konkretnym tekście, to każdy może to odwoływać do swoich doświadczeń i w łatwy sposób filtrować. Ta płyta jest dzięki temu bardziej otwarta.

Mówiliście, że "Arachnophobia" to podsumowanie muzycznej drogi. I co dalej?

- Ta płyta jest zlepkiem naszych 10-letnich doświadczeń. W momencie wydania płyty zespół już w zasadzie nie istniał ze względów personalnych i wyszło nawet na to, że płyta przeszła bez echa. W tamtym momencie daliśmy sobie spokój, zrobiliśmy sobie przerwę na pewien czas. Na pewno chcieliśmy zrobić płytę, z której będziemy dumni i będzie można do niej wracać. Teraz, jak na nią patrzę, to ona ma taki bardzo apokaliptyczny klimat i trochę tak rzeczywiście było, że jakbyśmy mieli jutro umrzeć, to ona miałaby być naszą wizytówką. Na to, jak wtedy tworzyliśmy, w jakich warunkach, to myślę, że to najlepsze co wtedy mogliśmy zrobić. Uważam też, że cyzelowanie swojej muzyki nie zawsze jest dobre, bo to też trochę może zabić jej świeżość. Oczywiście zależy co to jest. Ten aspekt surowości, trochę chaotycznego, energicznego grania musiał być zachowany, bo jeżeli to byłoby dokładnie wycyzelowane, to straciłoby swój charakter. Trzeba rozumieć to, co się robi i co jest dobre dla tego, co się robi. Czasem dobra produkcja do jakiś garażowych, punkowych kapel zabija ich charakter, a z kolei opera, żeby była dobrze zrobiona, potrzebuje czasem ileś tam lat.

Możliwa jest reaktywacja zespołu?

- Jeszcze nie wiemy, czy na pewno wrócimy i będziemy grać razem, ale nie jest to wykluczone. Bardzo dużo energii włożyliśmy w tę płytę. Nasze relacje są cały czas dobre, wręcz wyśmienite, więc podstawy do tego, żeby robić coś dalej, są duże. W przerwie zajęliśmy się innymi projektami, żeby złapać inną perspektywę i odpocząć.

I tak właśnie znalazłeś się w zespole Triphammer. Co się teraz u was dzieje?

- Teraz jest nas w zespole czwórka i mogę pierwszy raz zdradzić, że za około miesiąc Triphammer wyda swoją pierwszą EP-kę i zagra premierowy koncert 9 maja w klubie VooDoo w Warszawie. Przez ostatni rok udało nam się zrobić dużo materiału. Mamy około 13 piosenek i teraz wybieramy najlepsze. Właśnie parę dni temu opublikowaliśmy najnowszy singel "Absurd (Carlos)".

To będzie coś podobnego do krążka "Arachnophobia"?

- Ta EP-ka będzie zawierała trzy kawałki. W odróżnieniu od zespołu 99 my mamy bardzo długie utwory. W przypadku 99 mieliśmy kawałki po 2-3 minuty, tutaj robimy po 6-7 minut. To jest bardzo fajne, że mogę robić utwory w różny sposób. EP-ka będzie nosiła tytuł "Let The Past Be Past" i na niej trochę rozliczymy się z przeszłością. Jest zlepkiem naszych czterech wrażliwości z różnych okresów, także tych przed rozpoczęciem działalności. Planujemy też album długogrający, na którym zaprezentujemy utwory, które w pełni stworzyliśmy jako Triphammer, razem od początku do końca.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas