"Konstruktywna mizantropia"
Norweska grupa Dimmu Borgir to niezwykłe zjawisko na blackmetalowej scenie. Od lat budzi kontrowersje i zachwyca, oburza i szokuje – a przy tym sprzedaje setki tysięcy płyt na obu półkulach. Ich ostatnie wydawnictwo, zatytułowane „Puritanical Euphoric Misanthropia” to kolejny krok do przodu i kłam zadany tym wszystkim, którzy twierdzą, że sukces Dimmu Borgir to zasługa wyrazistego wizerunku zespołu i odpowiedniej reklamy. O nienawiści do ludzkości, muzyce klasycznej i ciągłych zmianach z Silenozem, gitarzystą grupy i autorem większości jej materiału, rozmawiał Jarosław Szubrycht.
W tytule nowej płyty pojawia się termin mizantropia, uważam jednak, że powinna być mizoginia – bo wszystko, co najgorsze przydarza się na waszych okładkach i plakatach kobietom. Nie obawiacie się, protestów, aktów cenzury?
Prawdę mówiąc okładka nowej płyty została ocenzurowana jeszcze zanim album się ukazał. Nawet wersje promocyjne płyty, które nie trafiły przecież do sprzedaży, opatrzone były ocenzurowaną obwolutą. W oryginale ciało tej kobiety było wyraźnie okaleczone, widać było, że ma odcięte ręce, nogi i głowę. Wytwórnia jednak stchórzyła i zdecydowała się schować te blizny pod pentagram. Teraz okładka „Puritanical Euphoric Misanthropia” przedstawia się bardzo niewinnie. Nie oznacza to jednak, że zrezygnowaliśmy całkowicie z oryginału. Będziemy chcieli umieścić go na naszej stronie internetowej, być może wydrukujemy również takie plakaty i weźmiemy je z sobą na trasę.
Tylko nie zapomnijcie przywieźć ich z sobą do Polski. Nad ostatnim waszym plakatem, tym z nagą kobietą na ołtarzu ofiarnym, dyskutowali nawet nasi parlamentarzyści.
Słyszałem o tym, ale nie mam najmniejszego pojęcia, o co mogło im chodzić. Nie zamierzamy jednak ugiąć się pod naciskami polityków i innych stróżów moralności. Zdaję sobie sprawę z tego, że przez naszą bezkompromisowość w niektórych krajach nasze płyty mogą zostać zakazane, sklepy mogą odmówić ich sprzedaży, ale takie już nasze ryzyko. Nie możemy tolerować cenzorowania sztuki.
Jak dotąd każdy kolejny album Dimmu Borgir był nagrywany w innym składzie. Dlaczego tak się dzieje?
Powody są za każdym razem inne, ale przyznam ci się, że już przyzwyczailiśmy się do ciągłych zmian. Niestety w życiu bywa tak, że na początku wszyscy są bardzo napaleni i chętni do pracy, ale po kilku miesiącach nagle uchodzi z nich ten entuzjazm. Tym razem musieliśmy zrezygnować z współpracy z Astennu, bo widzieliśmy, że przestaje go cieszyć ta muzyka, że jest coraz bardziej rozkojarzony i negatywnie nastawiony, do wszystkiego, co robimy. Zaczęliśmy pracować nad nowym materiałem, a on nie miał ochoty nawet kiwnąć palcem, całkowicie się na nas wypiął. Musieliśmy więc go wyrzucić – to smutne, ale prawdziwe. O ile mi wiadomo Astennu zamierza się przeprowadzić z powrotem do Australii, bo z Norwegią już nic go nie łączy. Poza tym nagrał album solowy, ale słyszałem plotki, że nie może go wydać, bo brzmi zbyt podobnie do nowej płyty Morbid Angel. Nie wiem ile w tym prawdy, bo nie mam z nim żadnego kontaktu.
Z kolei Tjodalv, nasz poprzedni perkusista, odszedł bo nie mógł pogodzić życia w trasie i innych obowiązków związanych z zespołem ze swoim życiem prywatnym. Wiesz, został ojcem, te sprawy... Na szczęście rozstaliśmy się w bardzo przyjacielskiej atmosferze i wciąż jesteśmy kumplami.
Jakoś nie chce mi się wierzyć, że Tjodalv zrezygnował z Dimmu Borgir, bo nie miał czasu na muzykowanie. Przecież natychmiast po opuszczeniu waszych szeregów zabrał się ostro za pracę nad debiutanckim materiałem Susperii.
No tak, ale w Dimmu Borgir miał zdecydowanie więcej pracy. Dziecko urodziło mu się dwa tygodnie przed europejską trasą promującą „Spiritual Black Dimension” i nie bardzo mógł na nią pojechać. Wtedy dowiedzieliśmy się, że Nick odszedł od Cradle Of Filth i zapytaliśmy go, czy nie wspomógłby nas w tak trudnej sytuacji. Zgodził się i w ciągu kilku dni zrobił cały materiał. Niesamowity facet,
No tak, jakkolwiek by do tego nie doszło, po raz pierwszy w historii Dimmu Borgir macie w składzie perkusistę z prawdziwego zdarzenia.
To prawda! Tjodalv też nie był zły, ale nie można ich porównywać. Nick gra na perkusji jak istota z innej planety, z innego wymiaru. Poza tym ma wspaniałą wyobraźnię i jest wprost wulkanem pomysłów, sam sobie aranżuje bębny i wymyśla różne smaczki. Tymczasem Tjodalvowi musieliśmy wszystko pokazywać, sam nie wykazywał żadnej inicjatywy. Oczywiście, życzę mu wszystkiego najlepszego z Susperią. Ten zespół, mimo że nie jest może najbardziej oryginalny pod słońcem, może zajść bardzo daleko. Tworzą go zdolni muzycy, którzy wiedzą czego chcą i na pewno mogą liczyć na nasze wsparcie.
Z kolei pojawienie się w waszych szeregach Nicka Barkera, który z hukiem wyleciał z Cradle Of Filth tylko podsyca plotki, jakoby stosunki między wami i wampirami z Suffolk nie należały do przyjacielskich?
Rzeczywiście, Nick nie rozstał się z Cradle Of Filth w zbyt miłej atmosferze i wciąż nie darzy swoich byłych kolegów zbytnią sympatią. Jednak jako Dimmu Borgir nie mamy z tym nic wspólnego. Dbamy o swoje interesy, oni dbają o swoje i staramy się nie wchodzić sobie w paradę. Tak jest najlepiej.
Jaka jest rola Galdera, lidera Old Man’s Child, w nowym składzie Dimmu Borgir?
Galder jest pełnoprawnym członkiem Dimmu Borgir. Kiedy dowiedział się, że pożegnaliśmy Astennu, sam do nas przyszedł i zapytał, czy nie znalazłoby się w naszym składzie miejsce dla niego. Nie oznacza to jednak zawieszenia działalności Old Man’s Child, choćby dlatego, że kontrakt zobowiązuje go do nagrania jeszcze trzech płyt. Myślę jednak, że ze względu na aktywność koncertową naszego zespołu Old Man’s Child pozostanie raczej projektem studyjnym.
Dopuścicie Galdera do pisania utworów?
Jak najbardziej! W przypadku tej płyty jego wkład nie jest zbyt wielki, bo dołączył do nas, kiedy większość materiału była gotowa. Dorzucił jeszcze tu i tam parę riffów, pomógł nam przy aranżacjach, ale jestem przekonany, że następnym razem jego wkład w muzykę Dimmu Borgir będzie znacznie większy.
Kolejną wielką niespodzianką była zmiana studia. Zdecydowaliście się na Fredman, rezygnując z Abyss i usług Petera Tagtgrena, który przecież jest współtwórcą niepowtarzalnego brzmienia Dimmu Borgir. Nie miał nic przeciwko temu?
Peter to nasz dobry przyjaciel, a „Enthrone Darkness Triumphant” jest moim zdaniem najlepiej brzmiącą płytą, jaka kiedykolwiek powstała w jego studiu. Oczywiście, kiedy usłyszał, że tym razem zamierzamy nagrywać u jego najpoważniejszego konkurenta, był bardzo rozczarowany. Na szczęście studio Abyss jest tak oblężone, a Peter tak bardzo zajęty pracą nad Pain i Hypocriy, że musieliśmy kilkakrotnie przekładać sesję nagraniową. Nie mogliśmy ciągle czekać na siebie nawzajem i to było również niezłym pretekstem, by zwrócić się o pomoc do Fredrika. Prawda jest jednak taka, że po prostu przyszedł czas na zmiany, chcieliśmy spróbować czegoś nowego. Potrzebowaliśmy czystego krystalicznie brzmienia, które zaakcentowałoby wszystkie smaczki zawarte w naszej muzyce, a na „Spiritual Black Dimension” nie wszystko brzmi selektywnie, zdarza się, że skomplikowane, wielowarstwowe aranżacje zlewają się w jeden hałas. Od lat śledziliśmy efekty pracy Fredrika Nordstroma i doszliśmy do wniosku, że skoro tak uzyskał tak doskonałe brzmienie na płytach Arch Enemy czy At The Gates, to chyba jest człowiekiem, do którego powinniśmy się zwrócić. Najbardziej zależało nam na efekcie, który mógłbym porównać do uderzenia pięścią. Nie wiem jak to opisać, ale kiedy puścisz sobie głośno „Reign In Blood” Slayera, od razu zrozumiesz o co mi chodzi...
Jak porównałbyś pracę Petera i Fredrika?
Wydaje mi się, że Fredrik jest bardziej otwarty na nowe pomysły i naprawdę twórczy, podczas gdy Peter jest raczej konserwatywny, ma wypracowaną receptę na dobrze brzmiący materiał i tej recepty się trzyma. My jednak nie mogliśmy pozwolić sobie na nagranie płyty, która brzmiałaby podobnie jak poprzednie. Wspólną cechą obu jest to, że są naprawdę fajnymi, zabawnymi kolesiami i współpraca z nimi to czysta przyjemność.
Czy gotowość Fredrika do podejmowania nowych wyzwań pomogła wam przy nagrywaniu partii orkiestry?
Nawet bardzo! To właśnie Fredrik skontaktował nas z orkiestrą symfoniczną z Geteburga i okazało się, że wiedział, co robi. Pewnego dnia muzycy pojawili się w studiu, kilka razy posłuchali naszych numerów i po prostu je nagrali. Obserwowanie, jak ktoś inny gra utwory, które sam skomponowałeś to bardzo niesamowite uczucie. Początkowo mieliśmy ich prosić o akompaniament tylko w dwóch lub trzech utworach, ale w koncu doszło do tego, że grają prawie we wszystkich. Bardzo pomógł nam facet, który aranżował partie orkiestry. Poznaliśmy go jakiś czas temu, kiedy graliśmy na rozdaniu norweskich nagród Grammy i wywiązała się z tego dłuższa współpraca.
Muszę powiedzieć, że zaimponowaliście mi umiarkowaniem, z jakim wprowadziliście do swojej muzyki partie orkiestry. Skoro już ma się takich muzyków w studiu, możliwość wpakowanie ich gdzie popadnie musi być bardzo kusząca...
(śmiech) Nawet nie wiesz, jak trudno jest zachować w takich sprawach równowagę. Podczas nagrywania dajesz się porwać muzyce, napalasz się coraz bardziej i łatwo popełnić tego typu błąd. Podobnie w naszym przypadku wygląda sprawa z śpiewem Simena, który jest dokonały, ale pod warunkiem, że nie pojawia się zbyt często, że nie zdąży się znudzić. Następnym razem zamierzamy również zaprosić orkiestrę, jeszcze większą, ale wcale nie oznacza to, że pozwolimy jej zdominować naszą muzykę.
Kiedy Deep Purple nagrywali w 1969 roku album „Concerto For Group And Orchestra”, poważni wyfraczeni muzycy patrzyli na nich jak na pacjentów zakładu psychiatrycznego lub w najlepszym wypadku cyrkowców. Jak było w waszym przypadku?
(śmiech) Muszę przyznać, że na początku muzycy z orkiestry byli trochę podejrzliwi, ale w sumie poszło dość gładko. Być może dlatego, że kiedy nagrywali swoje partie, nie puszczaliśmy im wokali. (śmiech) Niektórym nawet się spodobało, w końcu dla nich to również nowe doświadczenie i swojego rodzaju wyzwanie. Poza tym docenili nas jako kompozytorów, a z ust starych pierdzieli, którzy całe życie grają muzykę klasyczną to prawdziwy komplement.
Jak wspomniałeś, wasz pierwszy kontakt z orkiestrą symfoniczną miał miejsce podczas występu na rozdaniu norweskich odpowiedników nagród Grammy. Nie wywołaliście popłochu na widowni?
To była naprawdę wspaniała impreza. Podczas przygotowań do koncertu ludzie z telewizji, która to wszystko organizowała, spełniali wszystkie nasze życzenia, a po wszystkim zadzwonili jeszcze do naszego norweskiego dystrybutora i powiedzieli, że jeszcze z nikim nie współpracowało im się tak dobrze jak z Dimmu Borgir. Okazało się, że nie taki diabeł straszny...
Wśród nowych elementów, które pojawiły się w waszej muzyce na „Puritanical Euphoric Misanthropia”, z radością powitałem elementy stylistyki industrialnej, które zdominowały utwór „Puritania”. Czy w tym kierunku podąży w przyszłości Dimmu Borgir?
Już na sali prób zdaliśmy sobie sprawę z tego, że „Puritania” nijak nie pasuje do reszty materiału. Przez chwilę zastanawialiśmy się nawet, czy z niej nie zrezygnować, ale w końcu postanowiliśmy ją nagrać, trochę poeksperymentować z samplerem i zobaczyć co z tego wszystkiego wyniknie. Możliwe, że w przyszłości pojawi się więcej eksperymentów tego typu, na pewno jednak nie zdominują one tego, co możemy uznać za styl Dimmu Borgir. Lubimy jednak raz na jakiś czas zaszaleć, dać się ponieść wyobraźni, bez tego umarlibyśmy z nudów. Tobie ten utwór się podoba, ale wiem, że znajdą się puryści, którzy do końca życia „Puritanii” nam nie darują. No cóż, nie można dogodzić każdemu...
Przekonali się o tym niedawno muzycy Mayhem...
„Grand Declaration Of War” to wspaniały album, ale problem polega na tym, że fani lepiej przyjęliby coś dużo mniej ambitnego. Wszyscy uważają Mayhem za protoplastów black metalu i wszyscy wiedzą lepiej od samego zespołu, jak ich płyta powinna brzmieć. To cholernie trudna sytuacja, ale na szczęście muzycy Mayhem to wielcy indywidualiści, którzy nie liczą się z opinią tłumu. Ja również uważam, że najważniejsze dla muzyka to pozostać sobą. Nic nie jest ważniejsze...
Jesteś autorem większości tekstów, które trafiły na „Puritanical Euphoric Misanthropia”. Jaką tematykę poruszają?
Moje teksty to próba oceny świata z punktu widzenia mizantropa. Nie znaczy to oczywiście, że nie cierpię całej ludzkości, że na ulicy dyszę nienawiścią na widok ludzi, ale staram się udowodnić, że każdy powinien dbać o siebie, że człowiek jako jednostka jest najważniejszy. Nie liczy się dla mnie żadna religia, żadne przesiąknięte hipokryzją struktury społeczne – tylko ja sam. Potrafię się przy tym przyznać, że istnieje również ciemna strona mojej osobowości, że nie zawsze jestem potulnym barankiem. Również negatywne emocje i doświadczenia mogą być wykorzystane w konstruktywny sposób, mogą nas więcej nauczyć o nas samych.
Przyznam szczerze, że miałem mieszane uczucia co do waszej wersji „Metal Heart” Acceptu, którą nagraliście kilka lat temu, ale przeróbka „Burn In Hell” z repertuaru Twisted Sister, która zamyka waszą płytę jest powalająca!
Zawsze byłem fanem Twisted Sister. Ich muzyka była dla mnie biletem do metalowego nieba. (śmiech) Przyznam szczerze, że wychowywaliśmy się na komercyjnym metalu, na takich grupach jak Twisted Sister czy WASP i nagranie czegoś z ich repertuaru jest dla nas bardziej naturalnym krokiem, niż gdybyśmy sięgnęli po Kreator czy Sodom. Być może tłumaczy to w dużej mierze, dlaczego muzyka Dimmu Borgir jest bardziej chwytliwa od tego, co robi większość kapel blackmetalowych? Prawdę mówiąc, niewiele brakowało, aby „Burn In Hell” zaśpiewał z nami Dee Snider, niestety akurat wtedy nie miał czasu.
Słyszałem, że na próbach gracie jakiś utwór z repertuaru Darkthrone?
To prawda, gramy „Unholy Black Metal” i nawet nagraliśmy go podczas naszej ostatniej wizyty w Abyss. Trochę się upiliśmy, chwyciliśmy za instrumenty i poszło... (śmiech) Nie wiem nawet, czy mam to gdzieś w domu i na pewno nie zamierzamy tego w jakikolwiek sposób rozpowszechniać. Nie możemy się jednak wyprzeć faktu, że Darkthrone mieli ogromny wpływ na blackmetalową stronę naszej muzyki.