"Jesteśmy po drugiej stronie barykady"

Steve Howe, znakomity gitarzysta i filar brytyjskiej formacji Yes, zachowuje się jak na prawdziwego angielskiego dżentelmena przystało. Jest uprzejmy, opanowany i zdystansowany... dopóki ktoś nie zechce drążyć tematu zniknięcia ze składu wokalisty Jona Andersona. Jarek Szubrycht przetrwał jednak wybuch gniewu rockmana, by dowiedzieć się, że komercja to pułapka, barykada ma dwie strony, a Yes to nie zespół, ale koncept (z księgowym w składzie).

Yes
Yes 

Podobno ostatnio coraz częściej można cię spotkać w studiu nagraniowym. Czyżby w grę wchodziła nowa płyta Yes?

Jesteśmy dopiero na początku drogi, ale to prawda, pracujemy już nad nową muzyką.

I kto będzie śpiewał?

Jak to kto? Nasz wokalista Benoît David.

Wybacz, ale nie przywykłem jeszcze do myśli, że to wasz stały wokalista. Większość fanów Yes też chyba nie.

Nikt nie wie, co przyniesie przyszłość. Nie masz chyba kryształowej kuli? Ja również jej nie posiadam. Masz taki samochód, jaki masz i musisz nim jeździć. Może za tydzień będziesz miał ferrari, ale jeszcze o tym nie wiesz, bo jeszcze nie trafiłeś tej szóstki w totka. (śmiech)

Opowiesz nam więcej o Benoît?

To Kanadyjczyk, który śpiewał w Close To The Edge, cover-bandzie wykonującym utwory Yes. Głównie rzeczy z lat 70., pierwsze trzy płyty. Trafiliśmy na ich koncert i nie mogliśmy uwierzyć, że jest na świecie ktoś, kto ma głos jak Jon Anderson. To niezwykle rzadka sprawa! Podobna wysokość, barwa...

Benoît zawsze traktował swoje śpiewanie bardzo poważnie, więc postanowił skorzystać z okazji i przystać na naszą propozycję. Mieliśmy wielkie szczęście, że znaleźliśmy kogoś, kto jest w stanie swobodnie pokonać poprzeczkę tak wysoko zawieszoną przez Jona. Dzięki jego obecności wreszcie możemy poświęcić się pracy, zrobić krok do przodu. Przed jego przyjściem zdarzyło się bowiem sporo zniechęcających historii. Odczuli to nie tylko nasi fani, którzy wybierali się na koncerty, do których nie doszło, dla nas też było to bardzo deprymujące. A teraz znów możemy polegać na sobie nawzajem.

Jak na obecność Benoît na scenie reagują wasi fani? Bo wiesz, podobne eksperymenty mają za sobą na przykład Iron Maiden i Judas Priest - oba tylko połowicznie udane.

Długo moglibyśmy o tym dyskutować, ale zacznijmy od pytania: Dlaczego odszedł Bill Bruford? Był perkusistą Yes, nagrał pięć płyt i zniknął! (śmiech) Ludzie zostają lub odchodzą i często nie masz pojęcia, dlaczego tak się dzieje.

Skład Yes zmienia się bez przerwy i jakoś udaje nam się to przetrwać. Dopóki dochodzą nowi ludzie, Yes istnieje. Bo jaką mamy alternatywę? Brak Yes. (śmiech) Ludzie rzadko pytają o to, jak sprawuje się Oliver Wakeman, który zastąpił Ricka, swojego ojca, za to wszyscy chcą wiedzieć wszystko o Benoît i Jonie.

Rozumiem, wokalista to bardzo ważna osoba w zespole... Ale żeby oryginalny wokalista z nami występował, musi spełnić szereg warunków: musi być zdrowy, dać radę zaśpiewać, musi chcieć śpiewać, musi chcieć pojechać w trasę. Sytuacja nie była łatwa, odwoływaliśmy koncerty, było sporo zamieszania. Mam więc nadzieję, że fani polubią Benoît, ale również, że mają świadomość, skąd ta zmiana na stanowisku wokalisty. Stoi za nią stuprocentowy profesjonalizm. Bo zespół to nie tylko muzycy, których widzisz na scenie, ale także menedżer, księgowy, prawnik, akustyk, tour menedżer - i wszyscy muszą dojść do porozumienia, żeby cokolwiek się działo.


Co na to Jon? Podobno był wściekły, gdy dowiedział się o Benoît...

Wiesz co? Może zadzwonisz do Jona Andersona, jeśli chcesz z nim porozmawiać... Nie wiem czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale rozmawiasz ze Stevem Howem. Fajnie byłoby, gdyby padło pytanie o Yes. To dla mnie ważny temat.

Cały czas pytam o Yes, ale w porządku, rozumiem. Nie będzie więcej pytań o Andersona. Powiedz mi proszę w takim razie, co stanowi o sile Yes, skoro zmiany składu nie są w stanie zachwiać zespołem?

Yes nie jest zespołem, ale pewnym konceptem. Narodził jeszcze przed moim pojawieniem się w zespole i będzie istniał. To prawdziwe wyzwanie grać w Yes, bo jesteśmy przedsięwzięciem artystycznym o światowej renomie. Istnieje pewien sen o Yes, a my dokładamy wszystkich sił, by trwał... Ale jest też proza życia, poważna strona biznesowa zespołu. Z tego się utrzymujemy i musimy być pewni, że nie zostaniemy bez pracy.

Czy sen o Yes ma konkretne ramy stylistyczne? Bo zdarzało wam się grywać bardzo odmienne rzeczy.

Mamy w dorobku kilka utworów, które dałoby się puścić w radiu, ale one nie do końca spełniają wyśrubowane wymagania, które mamy wobec siebie samych. Yes definiuje się przez taką muzykę jak "Close to the Edge", której w radiu puści się nie da. Kiedy zbliżaliśmy się do komercji, czego najlepszym przykładem jest oczywiście "Owner of the Lonely Heart", wpadaliśmy w pułapkę. Pop nam nie służy, nie powinniśmy się silić na przeboje. Jesteśmy od tego, żeby komponować wspaniałą muzykę, całe albumy, a nie single, które nuciłby cały kraj.

Czasy chyba nie sprzyjają artystom, którzy nagrywają pełne albumy? Dzisiaj ludzie ściągają pliki z sieci, wybierając piosenki, które im się podobają i niespecjalnie przejmując się zamysłem autora.

Wszystko zależy od tego, jak dobra jest płyta. Jeśli wykorzystamy szansę, którą otrzymaliśmy i nagramy świetny materiał, możemy zmienić to podejście, przynajmniej na chwilę. Sam powiedziałeś, że ludzie zmienili przyzwyczajenia, a dla mnie to oznacza, że mogą je zmienić raz jeszcze...

Zresztą, nie jesteśmy gwiazdą pop i nie musimy się przejmować tym, co w danym momencie bije rekordy popularności na iTunesie. Nasze płyty wciąż bardzo dobrze się sprzedają, również te najstarsze. Moda nie ma z tym nic wspólnego. Kiedyś byliśmy bardzo modni, ludzie poklepywali nas po plecach i mówili nam jak bardzo jesteśmy wspaniali, a potem z dnia na dzień okazało się, że jesteśmy gówno warci. (śmiech) Przetrwaliśmy, bo w ogóle nie przejmowaliśmy się tego typu opiniami. Mieliśmy coś wspanialszego i większego od chwilowych trendów.

A może przetrwaliście dlatego, że jesteście inni? Wystarczy kilka sekund, by rozpoznać brzmienie twojej gitary, o głosie Jona nie mówiąc.

Jesteśmy nonkonformistami. Scena muzyczna składa się głównie z normalnych zespołów, ale my normalni nie jesteśmy. Po pierwsze, istniejemy zbyt długo. Po drugie, nie piszemy trzyminutowych piosenek. Po trzecie, nie jesteśmy młodzi. Po czwarte, mamy to wszystko gdzieś, bo mamy Yes. (śmiech)


Jesteśmy po drugiej stronie barykady. Nie martwimy się problemami dzisiejszej branży muzycznej, ale cieszymy tym, co mamy. Nie jesteśmy głodni sukcesów, za to chcemy robić to, co dobre dla Yes. Musimy tylko pilnować, żeby nie powinęła nam się noga, żeby nie marnować czasu na takie utwory jak "Don't Go". To była pomyłka, nie musimy się pchać w świat muzyki pop.

Czego możemy się spodziewać po waszym koncercie w Katowicach?

Wszystkiego, bierzemy pod uwagę wszystkie utwory, jakie skomponowaliśmy przez ostatnie 40 lat. Ale skupimy się oczywiście na latach 70., wtedy byliśmy najbardziej twórczy. Na pewno zagramy coś z "Drama", a nie sięgaliśmy po tę płytę od jakichś 30 lat, czy nawet z "Time and a Word", płyty wydanej jeszcze przed moim przyjściem.

Dziękuję za rozmowę.

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas