"Bóg stworzył księżyc i Marylę Rodowicz" (wywiad)
- Był początek lat 90. Nikt nie był mną zainteresowany. Przemiana ustrojowa, wszystko nowe, nowi artyści, nikt w dużych firmach nie chciał w ogóle słyszeć ani o Maryli Rodowicz, ani o innych artystach z minionego ustroju. Przeszłość, komunizm, nie chcemy takich artystów - wspomina Maryla Rodowicz w rozmowie z INTERIA.PL. A jednak królowa polskiej piosenki wyszła na swoje.
W listopadzie ukazała się książka "Wariatka tańczy", wywiad-rzeka, w którym Maryla Rodowicz sypie anegdotami jak z rękawa. W książce urzeka zwłaszcza nonszalancja, z jaką Maryla Rodowicz podchodzi do własnego wizerunku: mamy romanse z żonatymi facetami, mamy okładanie skakanką dziewczyny tylko za to, że była łamagą z wuefu, a na koniec królowa zagania kobiety do kuchni i rodzenia dzieci; ale przede wszystkim mamy w "Wariatce..." historię piosenkarki, która nagrywała największe polskie przeboje, która zjeździła cały świat i która poznała wszystkich: od Seweryna Krajewskiego, z którym przyjaźni się do dziś, przez Helenę Vondrackową po Fidela Castro i Włodzimierza Wysockiego.
Jak to jest, że pani tyle przygód w życiu się przytrafiło, a niektórym nie przytrafia się nic?
Maryla Rodowicz: - Wie pan, kiedyś Agnieszka Osiecka powiedziała: "Mańka, z tobą tydzień przeżyć to tak jak z normalnym rok".
Proszę sobie wyobrazić: czyta sobie pani książkę pracownik korporacji i...
- Też chciałby tyle przeżyć, tak? Nie wiem, czy w korporacji jest to możliwe. No, ale kiedyś były długie trasy koncertowe, spotykało się różnych ludzi, było więcej zabawy. A mógłby pan pracować w korporacji?
Musiałbym to sprawdzić.
- Ja na przykład cierpiałabym z powodu tego mundurku: że kobiety muszą chodzić w wąskich spódniczkach, w butach na obcasie, że nie ma swobody, że pracuje się od-do.
Taki reżim.
- No tak. Jak się ogląda film, którego akcja dzieje się w korporacji, to widzimy jakieś romanse, wysyłanie sobie liścików, podchody, ten z tym, ta z tym, spotykają się na kawie, plotkują. Muszą jakoś odreagować. Podobno od piątku piją, a w niedzielę trzeźwieją.
I to są te trzy przygodowe dni, kiedy mogą się poczuć jak Maryla Rodowicz i coś zmajstrować.
- Maryla Rodowicz dużo podróżuje. Przynajmniej kiedyś podróżowałam bardzo dużo. Kiedyś był inny system koncertowy: grało się 30 koncertów miesięcznie. A po koncertach przesiadywaliśmy w knajpach. Nie cierpię hoteli. Takie cztery ściany są bezosobowe i smutne. Więc mieszkaliśmy w jednym hotelu przez dwa tygodnie, to była baza; wyskakiwaliśmy na koncerty, a po koncertach spotykaliśmy się w restauracji: gadu-gadu, takie biesiady towarzyskie z muzykami. Ten kontakt był bardzo bliski, dowcipy i tak dalej.
- Siedząc w tej restauracji, ściągaliśmy uwagę innych gości. Więc zdarzało się, że ktoś się we mnie zakochał, ktoś przysyłał flaszkę.
Na kartach książki trudno zliczyć pani adoratorów. I prawie zawsze powtarza się motyw kwiatowy: kupowanie, wręczanie, obsypywanie...
- Bez przesady z tymi romansami. Ale pamiętam, jak w Związku Radzieckim pułkownik KGB wsadzał dla mnie czerwone tulipany do śniegu na pożegnanie.
Żałuje pani, że ten szarmancki gest chyba odchodzi w przeszłość?
- Wie pan, zdarzają się jeszcze ludzie z fantazją. Na przykład mam takiego fana w Poznaniu, który piękne zdanie napisał na Facebooku. Że Bóg stworzył dwie najpiękniejsze rzeczy: księżyc i Marylę Rodowicz. To nie jest szarmanckie?
Doda powtarza, że królowa może być tylko jedna. Czy królowa polskiej piosenki się z tym zgadza?
- Lubię Dodę i bardzo dobrze jej życzę, czego nie mogą ludzie zrozumieć. A to jest bardzo fajna dziewczyna. Bardzo pracowita, dużo pieniędzy inwestuje w swój show. Taka jest w Polsce sytuacja, że nie mamy mecenasów, sponsorów, tylko trzeba swoją kasę zainwestować. I ona to robi. Z różnym skutkiem, ale bez przerwy coś się dzieje wokół niej.
- Jak ja pytam w mojej wytwórni, w Universalu, czy planują zrobienie teledysku do płyty, to słyszę: "Jeszcze nie wiemy". No i w końcu teledysk nie powstaje. A kiedyś usłyszałam, właśnie w tej firmie: "To sobie zrób". I sobie zrobiłam. To była burzliwa rozmowa. Parę razy się tak zdarzyło.
Czyli jak sobie artysta sam nie wyrąbie drogi, to nic nie będzie miał?
- Przynajmniej w Polsce. U nas nie ma też ekip menedżerskich, nie mamy doradców, którzy by nam mogli programować karierę, wymyślać projekty i cele. Każdy sam się zajmuje sobą. Oczywiście mam wspaniałego menadżera koncertowego, ale plany dotyczące przebiegu kariery rodzą się w mojej głowie.
- Teraz panu powiem, jak to było z książką. Wydałam "Antologię", czyli moje nagrania z lat 60., 70. i 80., ponieważ już nie ma tych nośników, nie ma czarnych płyt. Więc chciałam to ocalić od zapomnienia. Bardzo mi zależało, żeby te płyty miały swoje wznowienia na CD. Sprytnie wymyśliłam sobie, że jak wydam swoją biografię, to będzie dużo wywiadów. Na przykład z panem będę rozmawiać. A przy okazji powiem o "Antologii". I tak się stało.
- Miałam taki etap, kiedy mój mąż wydawał moje płyty. To był początek lat 90. Nikt nie był mną zainteresowany. Przemiana ustrojowa, wszystko nowe, nowi artyści, nikt w dużych firmach nie chciał w ogóle słyszeć ani o Maryli Rodowicz, ani o innych artystach z minionego ustroju. Przeszłość, komunizm, nie chcemy takich artystów.
- Rzeczywiście bardzo dużo nowych artystów się wtedy pojawiło. Edyta Górniak, Anita Lipnicka, Wilki, Edyta Bartosiewicz... naprawdę dużo świetnych artystów.
- Mój mąż powiedział: "Wiesz co, to ja będę wydawał twoje płyty". Bierzemy sprawy w swoje ręce, jak mówił Wałęsa. Tak też zrobiliśmy. Mąż wydał siedem moich płyt, a potem już nie mógł ze mną wytrzymać, tych moich "dywaników". Po paru latach powiedział: "Maria, mam tego dosyć. Bo inaczej się rozwiedziemy. Sprzedaję cię Universalowi".
I teraz Universal jest wzywany na dywanik.
- Z Universalem współpracuję od 1997 roku do teraz z małą przerwą na płytę "Jest cudnie" wydaną przez Sony. W końcu wyszła ta moja "Antologia", teraz, niedawno. To są cztery boxy po pięć płyt. To dla mnie bardzo ważne wydawnictwo. Do tego 13 płyt winylowych z obrazami Edwarda Dwurnika.
Wynotowałem sobie ludzi, z którymi ma pani, jak to się mówi, kosę: Krystyna Prońko, Zbigniew Hołdys, Andrzej Rosiewicz, Wojciech Trzciński.
- Wojtka spotkałam ostatnio w sklepie spożywczym. To było dzień przed ukazaniem się książki. I on się bardzo serdecznie ze mną witał. Na koniec mówię: "Wojtuś, jutro wychodzi książka, w której cię trochę obsmarowałam". On na to machnął ręką, ale żegnając się, zapytał: "To kiedy ta książka wychodzi?". Wojtek jest świetnym muzykiem i aranżerem, ale miał coś wspólnego z Fryderykami i było takie nieprzyjemne spotkanie, kiedy nie chciałam przyjąć Złotego Fryderyka. To były emocje. ale wydaje mi się, że się lubimy.
Po spotkaniu w sklepie spożywczym na pewno.
- Ależ absolutnie. Zbyszka Hołdysa też czasem spotykam. Może on się jeszcze boczy, ale uważam, że nie ma o co, bo tak było, jak napisałam w książce.
- Bardzo nie lubię takich sytuacji pełnych napięcia. Najchętniej przyjaźniłabym się z każdym. Tkwienie w jakiejś agresji jest okropne.
A czy są takie sytuacje, historie, których nie zdecydowała się pani opowiedzieć w książce, które zostały z różnych powodów przemilczane?
- Tak. Sporo było historii, które wykreśliłam. Jarek Szubrycht, autor, bardzo bolał, że wypadły te fragmenty. Powiem ogólnie, o co chodziło: opowiadałam o bliskich, zaprzyjaźnionych autorach, którzy dla mnie pisali... A ponieważ znam tych ludzi mnóstwo lat, to wiem o wielu rzeczach. Inaczej się o tym gada, a inaczej się czyta. Mówię: "No nie, tutaj przeholowałam. Ciach!".
Dużo było takich momentów?
- Dużo.
No to Jarek musi mieć w archiwach bardzo ciekawe rzeczy w takim razie.
- (śmiech) Ale były też historie, które dopisałam, bo mi się przypomniały w trakcie.
Pani Marylo, jak wygląda pani dzień, kiedy nie ma pani żadnych zobowiązań?
- Nie wstaję przed 12. Tak lubię i tak mam przestawiony organizm. Może przez koncerty, z których wracam o trzeciej, czwartej w nocy. Jak już jest cisza w domu, kiedy wszyscy śpią - co bardzo lubię - to wtedy czytam wszystkie wiadomości w internecie, artykuły.
- Po tej 12, kiedy już wstanę, jem takie małe śniadanie, piję kawę i nie mogę się doczekać, kiedy znów usiądę na kanapie z laptopem, żeby przerzucać w internecie wiadomości: zaczynam od politycznych, później sportowe - bardzo ważne: co w ekstraklasie, co w pierwszej lidze, no i muzyka, ale też poczta. Często muszę odpowiedzieć na pilne maile. A czasem muszę też wyjść. Więc wychodzę, wracam i wieczorami znowu siedzę w internecie. Jednym okiem oglądam jakieś "Must Be The Music".
Czyta pani na przykład w serwisie plotkarskim: "Maryla Rodowicz znów się obłowi w sylwestra".
- No tak, ale te sumy nigdy się nie zgadzają. Nie chcę prostować, bo i tak będą pisali swoje. Nie wiem, skąd oni to biorą, ale to są nieprawdziwe sumy. One w rzeczywistości są dużo niższe albo dużo wyższe. Na ogół nic się nie zgadza.
O kolejnej płycie pani myśli?
- Jestem tak emocjonalnie związana z tą "Antologią", że nie myślałam o nowej płycie. Żeby nagrać nową płytę, trzeba mieć pomysł. To musi być coś. Jak na przykład te teksty Agnieszki Osieckiej, które mi wpadły w ręce (i z których powstał album "Buty 2" - przyp. red.). To było dla mnie jasne, że muszę wydać płytę. Musi być pomysł. Pogadam z producentami. Wiem, że Marcin Bors ma jakieś pomysły. Z Jarkiem Szubrychtem też pogadam. Ale również z moimi dziećmi. Bo to jest jednak inne myślenie.
- Nic tak dobrze na mnie nie działa jak moje dzieci. Oni mają inne spojrzenie na muzykę i są naprawdę świetnymi doradcami. Podrzucają mi nagrania, na przykład alternatywne. Teraz jesteśmy w Krakowie, więc przyjdzie mój starszy syn, Jasiek... Bardzo lubię z nimi konsultować pomysły. Uwielbiam pracować z młodymi ludźmi. Może ten pomysł na nową płytę będzie polegał na tym, że to będą młodzi autorzy, którzy dopiero zaczynają karierę. Żeby zacząć mówić nowym językiem.
Nowym językiem opowiedzieć nowe historie czy nowym językiem wspomnienia?
- Mogą to być moje historie opowiedziane fajnym, oryginalnym językiem. Nie cierpię upychania słów, żeby się kleiły z muzyką. Lubię, kiedy tekst jest oryginalny. Dlatego podoba mi się Dawid Podsiadło, lubię Melę Koteluk. O, może to jest to?
Z Marylą Rodowicz rozmawiał Michał Michalak.