Anita Lipnicka: Odrobina szaleństwa jest moją metodą na szczęśliwe życie [WYWIAD]

Anita Lipnicka wydała płytę "Śnienie" /Wiktor Franko /materiały prasowe

Anita Lipnicka powróciła niedawno z nową solową płytą zatytułowaną "Śnienie". I właśnie o tym wydawnictwie porozmawialiśmy z wokalistką, mającą na swoim koncie takie hity jak "I wszystko się może zdarzyć", "Historia jednej miłości" czy "Piękna i rycerz". W naszym wywiadzie nie zabrakło również kilku aktualnych tematów oraz barwnych wspomnień artystki z lat młodości.

Kamil Downarowicz: Rozmawiamy świeżo po wydaniu twojej nowej płyty zatytułowanej "Śnienie". Chciałem zapytać, jak w związku z tym się czujesz? Czy emocje buzują jeszcze w tobie, czy już raczej na spokojnie podchodzisz do premiery?

Anita Lipnicka: - Mimo, że płyta miała swoją premierę na początku listopada, to nadal jestem, że tak powiem, w gazie rozmów, wywiadów i spotkań. Jednocześnie dzień przed wydaniem albumu mieliśmy premierę klipu nowego singla i tuż potem wyruszyliśmy w trasę, więc wszystko się skumulowało. W związku z tym tak naprawdę nie miałam jeszcze możliwości, żeby ochłonąć i nacieszyć się tym, co się dzieje, bo po prostu wciąż mam nowe zadania do wykonania. Może w okolicach świąt uda mi się złapać na chwilę oddech i pomyśleć o wszystkim związanym z premierą "Śnienia", przeżyć to bardziej dogłębnie.

Reklama

Album promował singel "Amsterdam". Dlaczego wybrałaś jako “bohatera" swojego utworu akurat to miasto? Masz do niego jakiś szczególny sentyment?

- Piosenkę napisałam razem z Olkiem Świerkotem, i wszystko zaczęło się od gitarowego riffu w tonacji D-dur, sama ta zagrywka i jej brzmienie momentalnie przeniosły nas w lata 90, przywodząc na myśl piosenki takich wykonawców jak The Cranberries czy Alanis Morissette. Dlatego też postanowiłam w tekście zawrzeć wątek "powrotu do przeszłości", przypomniał mi się tamten czas, kim wtedy byłam, jak żyłam. Wróciła do mnie między innymi moja podróż do Amsterdamu, którą odbyłam wspólnie z moim ówczesnym chłopakiem. To był moment tuż po nagraniach płyty "Emu", właśnie się przeprowadziłam do Łodzi. I to stamtąd pojechaliśmy z moim narzeczonym do Holandii "na stopa"! Cała ta wyprawa była spontaniczna i szalona, mieliśmy mnóstwo ciekawych przygód po drodze. Kiedy dotarliśmy po kilku dniach na miejsce poczułam, że oto przeżywam właśnie super moment w moim życiu. Teraz, po latach, wiem czemu tak było, potrafię to zdefiniować. Chodziło o tę wolność, niczym nieograniczoną swobodę, która jest jednym z atrybutów młodości. Nie planowałam wtedy niczego do przodu, żyłam z dnia na dzień, jakby jutra nie było.

Dlatego uczyniłam ten Amsterdam swoistą metaforą minionego czasu, który został utracony na zawsze, ale jednocześnie wciąż pozostaje we mnie żywy. I o tym jest ta piosenka, o takim patrzeniu trochę przez ramię, wstecz za siebie, trochę z tęsknotą, ale też z poczuciem, że ja wciąż mam tę dozę szaleństwa i potrzebę gonienia słonego wiatru, który się przewija w refrenie. Jest to też song o przyjaźni, dzieleniu z kimś wspólnych wspomnień. Z kimś, kto pamięta nas z tamtego okresu.

A jesteś osobą, która cały czas pozwala sobie jeszcze na spontaniczność?

- Oczywiście! I nie wyobrażam sobie, aby mogło być inaczej. Wydaje mi się, że gdybym miała jakąkolwiek pracę, która byłaby związana z powtarzalnymi działaniami, to bym po prostu w niej nie wytrwała. Najtrudniej jest dla mnie właśnie utrzymać rutynę w życiu. Nie jestem człowiekiem, który trzyma się kurczowo jakichś rytuałów, regularnie następujących po sobie zdarzeń czy czynności. Odrobina szaleństwa na pewno jest jakąś taką moją metodą na szczęśliwe życie, a spontaniczność cechą, której nigdy nie chciałabym utracić. Lubię w sobie tę dozę dziecięcego wariactwa i zdziwienia światem.

Rzeczywiście ciężko mi wyobrazić sobie Anitę Lipnicką pracującą w korporacji i ślęczącą nad Excelem.

- Prawda (śmiech). Chociaż jak byłam mała, to marzyłam o tym, żeby pracować na poczcie, bo wypisywanie różnych świstków czy formularzy i oczywiście stemplowanie oraz wysyłanie listów wydawało mi się jakimś cudownym zajęciem. Kiedyś, pamiętam, włamaliśmy się ze znajomymi dzieciakami przez okno dachowe do opuszczonego biura. Te wszystkie skarby, które udało nam się wynieść, dokumenty, jakieś książeczki czynszowe, pieczątki i ołówki - mieliśmy z tym potem wiele zabawy!

O kolejnym singlu z twojej nowej płyty, zatytułowanym "Zasłony", powiedziałaś w jednym z wywiadów, że jest to utwór, który mówi o chęci dogłębnego poznania człowieka, niemal "aż do szpiku kości". To dało mi do myślenia, czy takie prawdziwe dotarcie do wnętrza drugiej osoby jest w ogóle możliwe.

- Jak sam zauważyłeś, jest to piosenka o pragnieniu poznania kogoś “do końca", ale też jestem przekonana, że ten "koniec" tak naprawdę nie istnieje. Możemy te zasłony zrywać jedna po drugiej i wciąż będziemy odkrywać nową warstwę. Jest też chyba tak, że nawet samych siebie do końca nie znamy, stąd często bywamy zaskoczeni swoimi reakcjami w pewnych sytuacjach i nie jesteśmy w stanie do końca przewidzieć, jak postąpimy w obliczu różnych zdarzeń. Ale wracając do twoich rozważań, to tak, ja mam chęć i pragnienie poznawania prawdy o drugim człowieku, nawet jeśli nie jest ona najpiękniejsza, i docierania do najbardziej czułych zakamarków ludzkiej duszy.

Muzykę do "Zasłon" pisałam z Archiem Szevsky'm, od początku aura tego utworu miała dla mnie coś onirycznego i tajemniczego w sobie. Chciałam tę tajemnicę utrzymać także w tekście. Przyszła mi wtedy do głowy refleksja, że żyjemy w czasach, które nie sprzyjają temu, żeby się odkrywać przed innymi. Raczej jest tendencja odwrotna, wszyscy nakładamy filtry, maski, używamy wszystkich dostępnych nam narzędzi ku temu, aby stwarzać swoje wyidealizowane awatary, które funkcjonują gdzieś w cyberprzestrzeni, ale mają niewiele wspólnego z prawdą o nas samych. I ta skrywana prawda stała się da mnie kanwą do napisania tekstu.

W kawałku "Nic za złe" gościnnie występuje Paweł Domagała. Jak doszło do waszej współpracy?

- Odbyło się to dosyć spontanicznie, jak to w życiu bywa. W tym przypadku znowu na początku powstała melodia. Wszystko zaczęło się od niewinnego intra, jakie zagrałam kiedyś sobie na pianinie i zapisałam na dyktafonie telefonu. Temat muzycznie rozwinęliśmy z moim przyjacielem z zespołu, Piotrem Świętoniowskim, który jest producentem większości materiału z płyty. Pamiętam doskonale, że jeszcze siedząc w hotelu we Wrocławiu i słuchając tego, co wspólnie zrobiliśmy kilka godzin wcześniej, napisałam do Piotrka SMS-a, że ta piosenka będzie o rozstaniu, ale w nietypowym ujęciu - bez poczucia żalu czy pretensji. Chciałam napisać o rozstaniu dwojga ludzi z czułością, zwalniając ich jednocześnie z odpowiedzialności za to, że nie wyszło i przerzucając winę na... miłość, która jest jakby osobnym, trzecim bytem w każdej relacji. Jest wolna niczym ptak i migruje z serca do serca, nie sposób nad nią panować ani jej zatrzymać. My ludzie często nie mamy nad tym kontroli, że ona po prostu znika i że zostawia nas w poczuciu bezradności.

Myślałam długo nad tym, kogo by zaprosić do zaśpiewania ze mną tej niezwykle delikatnej kompozycji, w której znajdujesz się centralnie na widelcu jako wykonawca, bo tam nie ma się za czym schować, gdzie ukryć, nie ma specjalnych ozdób ani aranżacyjnych dekoracji. Jest to jedna z najbardziej minimalistycznych produkcji na całej płycie, wymagająca od wokalistów dużej wrażliwości. Zastanawiałam się więc, jaki facet to uciągnie (śmiech). Tak się złożyło, że w niedługim czasie po napisaniu piosenki, spotkałam Pawła Domagałę - graliśmy oboje na tej samej scenie, w Operze Leśnej w ramach jednego z letnich festiwali. I wtedy z miejsca odświeżyłam sobie jego twórczość. Jechałam do domu, odtwarzając na słuchawkach płytę "Narnia" i pomyślałam, że Paweł ma też taką wrażliwość, taką umiejętność przekazywania emocji w sposób bezpretensjonalny, który by w tej piosence cudownie się sprawdziły. Odezwałam się więc do niego na Instagramie, odpisał... i tak się zaczęła nasza współpraca. Wszystko poszło gładko i jesteśmy oboje bardzo zadowoleni z tej piosenki.

Mi w zasadzie cały twój nowy album wydaje taki bardzo liryczny, spokojny, nastawiony na dojrzałego słuchacza, dojrzałą słuchaczkę. A ty jakie masz przemyślenia na temat tego krążka?

- Ja od początku miałam na niego bardzo konkretny plan. Dlatego też ta płyta nie zaskakuje mnie niczym nowym, bo to jest owoc kilku lat mojej dość żmudnej pracy. Wiem jedno - jestem bardzo zadowolona z efektu finalnego, choć nie było łatwo posklejać to wszystko w logiczną całość. Cieszę się, że pomimo tego, że zaprosiłam trzech różnych producentów do współpracy, to "Śnienie" jest bardzo spójne stylistyczne. Mam wrażenie, że udało nam się połączyć wszystkie te historie w jedną przekonującą opowieść. Choć album nagrywany był w bardzo wielu miejscach, z różnymi producentami i muzykami, nie czuć na nim dysonansów. Zależało mi, aby znaleźć jakiś wątek wspólny, muzyczny kolor, który będzie przewijał się we wszystkich piosenkach. I postawiłam na sekcję dętą - od lat marzyłam, by nagrać coś z dęciakami!

Produkcyjnie chciałam, żeby ta płyta była trochę baśniowa, oniryczna, nieco oderwana od rzeczywistości - stąd też tytuł "Śnienie". Świadomie też we wszystkich tekstach użyłam słowa sen, jednak za każdym razem w innym kontekście. Lirycznie są to opowieści jakby z pogranicza światów, zawieszone gdzieś między błogim rozmarzeniem a chłodną przytomnością umysłu. Zamiar był taki, żeby słuchacze mieli wrażenie, że moja muzyka pozwala im przenieść się do przestrzeni pomiędzy jawą i snem.

I dokładnie tak działa na mnie "Śnienie", więc chyba twój plan się powiódł. Przygotowując się do tej rozmowy, zadałem sobie pytanie - jaką artystką jest w zasadzie dzisiaj Anita Lipnicka. I doszedłem do wniosku, że znajdujesz się trochę w takiej strefie "limbo" - to znaczy nie należysz ani do mainstreamu, ani do sceny offowej,  tylko unosisz się gdzieś z gracją i dystansem między nimi.

- Powiem szczerze, że nie do końca wiem, co na to pytanie odpowiedzieć, ale fakt faktem, jestem w jakiejś niszy, jeśli chodzi o moją pozycję na rynku. Z jednej strony jestem kojarzona z popem, ze swoją przyszłością z lat 90., z Varius Manx, z pierwszymi solowymi płytami. Z drugiej zaś strony mam mnóstwo odbiorców, którzy nadal uważają, że moja współpraca z Johnem Porterem była moim prawdziwym artystycznym wcieleniem. A ja jestem prawdziwa wszędzie, w tych wszystkich odsłonach. Tylko po prostu to jest 30 lat czasu, które gdzieś tam przeze mnie przepływają. Wiadomo, że moja twórczość, która zmieniała się na przestrzeni dekad, jest odzwierciedleniem wszystkiego, co mi się po drodze przytrafiło, także odbiciem moich zmiennych fascynacji muzycznych, które przecież mnie inspirują i kształtują jako twórcę.

Rzeczy, których obecnie słucham to nie są mainstreamowe wydawnictwa i to nie są artyści, którzy mają setki tysięcy followersów na Instagramie. Co więcej, często te osoby są z jakiegoś bardzo offowego świata. Jeśli chodzi o kobiety, które kocham, to jest na przykład Laura Veirs czy Nina Nastasia, które obserwuję na Instagramie i jakby tego było mało,  jestem z nimi w kontakcie. Jest mi strasznie miło jak Nina lajkuje mi posty, albo jak sobie mogę z Laurą wymienić refleksje o facetach (śmiech). Ale ten flirt z popem, jeśli chodzi o moją osobę, gdzieś tam jest ciągle obecny i nie uciekam szczególnie od tego.

Agnieszka Chylińska sprawiła, że ponownie zrobiło się o niej głośno, kiedy wróciła z kompletnie inną muzyką od tej, z którą była kojarzona dzięki O.N.A. i z nowym imagem. Nie myślałaś o podobnej rewolucji?

- Absolutnie nie. Idę swoją własną ścieżką i kompletnie nie mam takich myśli, żeby wykonać aż tak poważną rewoltę i pojawić się w nowym wydaniu. Raczej po prostu zależy mi na tym, żeby nagrywać fajne płyty i żeby one naprawdę były szczere, czyli bardzo moje. To jest pierwsza, podstawowa sprawa. Nie wyobrażam sobie tworzyć czegoś pod publiczność albo oczekiwania innych. Nie podążam za modami, nie gonię trendów w muzyce. Robię zwyczajnie swoje.

A jak opisałabyś ewolucję swojej twórczości muzycznej od początku kariery do chwili obecnej?

Na pewno ten początek związany z moją działalnością z "Variusami" to było bardzo popowe wejście naznaczone mocnymi, szerokimi aranżami, które często przywodziły na myśl raczej fascynacje muzyczne Roberta Janssona niż moje. To był między innymi jeden z wielu powodów, dla których zdecydowałam się odejść od zespołu. Wydawało mi się, że jestem przypadkową bohaterką jakby nie swojej bajki. Poza tym, odkąd pamiętam, byłam zawsze taką dziewczyną z gitarą akustyczną. Moi idole z tamtego okresu to Tracy Chapman, Edie Brickell, Suzanne Vega czy Leonard Cohen. Nic dziwnego, że czułam się coraz bardziej niewygodnie w takiej spektakularnej popowej odsłonie, nawet w kontekście scenicznym. Dla mnie była i wciąż jest najważniejsza intymność przekazu w muzyce, dlatego też zdecydowałam się na solową karierę, która sprawia mi do dzisiaj ogromną przyjemność i daje poczucie satysfakcji. Mogę wreszcie aranżacje robić po swojemu, dodawać dużo akustycznych instrumentów i czuć, że jest w tym wszystkim miejsce na ludzki dotyk, jakąś niedoskonałość.

Kiedy słucham płyt innych wykonawców, to bardzo lubię te wszystkie smaczki, momenty, kiedy palce prześlizgują się po strunach, słychać jakieś szmery, żywe odgłosy zza okna, to jak wokalista czy muzyk oddycha. To są takie sytuacje, na które w popie nie było jeszcze niedawno przestrzeni. Wszystko było doskonałe, odpowiednio dostrojone i przycięte, taka maszynowa perfekcja. Teraz może jest trochę inaczej, bo w moim odczuciu alternatywa stała się popem, co jest przy okazji bardzo ciekawym zjawiskiem. Młodzi ludzie polubili dosyć wyciszoną muzykę. Nawet Billie Eilish, która jest jedną z największych gwiazd popu szepcze namiętnie do mikrofonu. Ta intymność granicząca wręcz z nagością i z takim odarciem siebie do końca jest obecnie w cenie. I bardzo mnie to cieszy! To jest chyba efekt przesycenia przebodźcowaną muzyką i produkcjami, które są odhumanizowane.

Na koniec jeszcze dodam, że zawsze też byłam zafascynowana muzyką z nurtu singer-songwriterskiego. Nadal uwielbiam americanę oraz rzeczy, które mają swoje korzenie w folku, w alternatywnym country. I to słychać w utworach, które piszę. Aczkolwiek w ostatnich latach otwieram się coraz bardziej na atmosferyczną elektronikę, sporo skandynawskich brzmień pojawiło się w moich fascynacjach, więc też pewnie przenika do mojej twórczości.

Z kolejnym pytanie chciałem skierować tory naszej rozmowy na... politykę. Ostatnio trochę namieszałaś i dałaś odczuć, że niekoniecznie podobały ci się ostatnie lata w wykonaniu naszych rządzących.  Spotkało się to z odbiorem typu "piosenkarze do śpiewania, a nie do polityki".

- "Uderz w stół, a nożyce się odezwą". W moim wykonaniu to było mini pacnięcie, ale nożyce i tak zaczęły kłapać (śmiech) Troszeczkę mnie to zaskoczyło i zasmuciło w pewnym sensie, że podziały między nami są aktualnie aż tak wyraźne, że nie ma już przestrzeni na dialog, prezentowanie odmiennych niż obóz przeciwny poglądów. Mam wrażenie, że nie tylko w Polsce, ale też na świecie obserwujemy taką dość przykrą tendencję do radykalizmu, także nacjonalizmu w jego bardzo zaostrzonej postaci. Teraz wszyscy znowu chcą stawiać mury, chcą się nimi otaczać, nie chcą się otwierać na inność ani niczym dzielić z innymi. Żyjemy w dość napiętych czasach i to się także da zaobserwować w reakcjach ludzi, także w cyberprzestrzeni. Skończyły się uprzejmości. To jest takie dziwne, ujawniasz rąbek tajemnicy w kontekście swoich sympatii czy poglądów politycznych i nagle wybucha pod twoim postem totalna wojna! Ludzie się obrażają, wygrażają sobie nawzajem. Nie ma już żadnych granic przyzwoitości.

Ta olbrzymia polaryzacja w społeczeństwie jest przerażająca. Zdałam sobie sprawę, że moimi postami albo takimi działaniami jak piosenka "Our Voice", którą nagrałam z Moriahą Woods w kontekście strajków kobiet, mogę sprawić, że ci, którzy mnie kochali całe życie, w jednej sekundzie mogą mnie znienawidzić, przestać słuchać moich piosenek. Ja z kolei przecież nie segreguję swojej publiczności ze względu na ich wyznanie, orientację seksualną czy sympatie polityczne. Nie stawiam na wejściu ochroniarza, który będzie sprawdzał w papierach, w co oni wierzą i z kim sypiają. Dlaczego my musimy się na ten temat spierać? Przecież chyba chodzi o to, że żyjąc w świecie tak różnorodnym, to ta różnorodność powinna powodować, że jest ciekawiej, że nawet nasze rozmowy są bardziej inspirujące. No a się okazuje, że dla wielu osób różnica poglądów oznacza koniec dyskusji.

To też jest ciekawe z takiego punktu widzenia, że social media miały nas zbliżać do siebie, a mam wrażenie, że dzieje się coś zupełnie odwrotnego.

- Tak, to prawda. To było kolejne narzędzie, które miało nam ułatwić i umilić życie, skrócić dystans między nami. Tymczasem dystans się pogłębia.

No to powróćmy do przyjemnych tematów. W Polsce mamy obecnie wiele młodych wokalistek, które zdobywają listy przebojów, jak np. Daria Zawiałow, Sanah czy Kaśka Sochacka. Czy którąś z nich cenisz w wyjątkowy sposób?

- Tak, mam oczywiście swoje ulubione wokalistki i taką moją dziewczyną "top" jest Kasia Sochacka, której bardzo kibicuję od samego początku jej kariery. Jest to dla mnie bardzo ciekawa osobowość. Właśnie chyba przez to, że jest odarta z kreacji, taka najbardziej naturalna, w moim stylu, że tak powiem. Z Kaśką blisko współpracuje wspomniany wcześniej Olek Świerkot, producent moich piosenek "Amsterdam" i "Jak na filmach" i przez to też obserwuję, co się tam u nich dzieje. Uważam, że jest bardzo dużo fajnej młodej polskiej muzyki. Cholernie lubię Dawida Tyszkowskiego i z przyjemnością patrzę, jak rozwija się jego talent. Zupełnie nie zgadzam się ze stwierdzeniem niektórych osób z mojego pokolenia, że “kiedyś to była dobra muzyka, a teraz to już nic dobrego nie ma". Wszystko się zmienia, ewoluuje, ale to nie znaczy, że to nowe jest gorsze. Jest inne po prostu, wyraża ducha innych czasów.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Anita Lipnicka | wywiad
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy