"Zawsze staliśmy na uboczu"
Szkocka grupa Travis, na której czele stoi charyzmatyczny wokalista Fran Healy, znana jest wszystkim fanom muzyki określanej ogólnie jako Brit-pop. Jej drugi album "The Man Who", wydany w 1999 roku, sprzedano na świecie w blisko trzech milionach egzemplarzy. Po tym wielkim sukcesie zespół przez blisko 1.5 roku nagrywał w Los Angeles i Londynie kolejna płytę, ostatecznie zatytułowaną "The Invisible Band". Z tej okazji z Neilem Primrose, perkusistą zespołu, o współpracy z producentem Nigelem Godrichem, tytule płyty i Britney Spears, rozmawiał Maciej Rychlicki.
W jednym z utworów na płycie "The Invisible Band" pada takie stwierdzenie: "Time exists just on your wrists (Czas istnieje tylko na twoim nadgarstku)" i to zdanie najlepiej wydaje się kwitować nową płytę, bo od czasu poprzedniej w waszej muzyce nie zmieniło się zbyt wiele. Nie kusiło was, żeby tym razem poeksperymentować z brzmieniem?
Płyta "The Invisible Band" powstawała przez prawie 18 miesięcy, może dlatego wydaje mi się czymś zupełnie innym od "The Man Who". Z drugiej strony rozumiem ludzi, którzy po jej wstępnym przesłuchaniu stwierdzą, że jest równie surowa i melancholijna, co poprzednia. Ale tak naprawdę znajduje się na niej wiele podnoszących na duchu kawałków, których na próżno by szukać wcześniej. Zauważenie tego przychodzi z czasem, nieraz nawet za czwartym czy piątym przesłuchaniem. To płyta, do której się dojrzewa.
A czy była jakaś idea, która przyświecała jej nagrywaniu?
Tym razem chcieliśmy uniknąć całego przemyślanego i z góry zaplanowanego schematu pracy w studiu. Postawiliśmy na żywioł - do studia przynieśliśmy instrumenty, na których nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji grać i z naszym wieloletnim producentem Nigelem Godrichem nagrywaliśmy wszystkie, nawet przypadkowe dźwięki. Z nich kompletowaliśmy potem utwory na płytę, tak że wszystko powstawało metodą prób i błędów. I w ten sposób powstał tak organiczny materiał, który znalazł się na płycie "The Invisible Band".
A czy nie jest tak, że - jak parę lat temu Oasis - stawiacie sobie za cel nagrywanie dobrych pop-rockowych piosenek, z melodiami, które można potem łatwo zanucić?
Wydaje mi się, że stawiamy teraz na rozszerzenia znaczenia, jakie niesie ze sobą nazwa Travis. Doszliśmy do głosu i chcemy pokazać, że ten głos może się rozwijać, ewoluować. Na nowej płycie nie można odświeżać pomysłów z pierwszej, nawet jeżeli odniosła ona sukces. Nowe pomysły muszą być świeże, inaczej zjadasz swój własny ogon. A czy kiedyś naszym zamierzeniem będzie nagrywanie prostych, pop-rockowych numerów, kto wie?! Na razie stawiamy na rozwój.
Co oznacza tytuł płyty "The Invisible Band" (Niewidzialna grupa)?
Można powiedzieć, że na taśmę magnetyczną, na którą nagrywa się materiał podczas sesji nagraniowej, trafiają nie tylko same dźwięki instrumentów, ale i wszystkie towarzyszące grze emocje, więzi łączące muzyków, oddziaływanie otaczających przedmiotów - wszystkie rzeczy niewidzialne dla oczu, ale słyszalne dla odbiory. Uważamy, że nie należy narzucać sposobu spostrzegania muzyki, bo tylko wtedy można ją przeżyć po swojemu. Wizualizacja naszych piosenek w formie teledysków to, niestety, kompromis, jakiego wymaga w dzisiejszych czasach telewizja i którego nie da się uniknąć.
Wspomniałeś, że i tym razem pracowaliście z producentem Nigelem Godrichem, znanym także ze współpracy z Radiohead. Tak dobrze sprawdzał się na poprzednich płytach, że decyzja o zatrudnieniu go i tym razem była oczywista?
Przez te wszystkie lata zacieśniła się między nami więź. On najlepiej wie, o co nam chodzi i umie to wyrazić w produkcji naszych nagrań. On nas mobilizuje, my jego. Podczas nagrywania nowej płyty czuliśmy ciśnienie, jaka na nas spoczywa. I nie chodziło o to, że mamy odnieść porównywalny sukces, ale że musimy nagrać coś naprawdę dobrego, dać z siebie wszystko. Razem z Nigelem potrafiliśmy się odnaleźć w tej sytuacji i spowodować, że 18 miesięcy pracy w studiu zostało zakończone tym, co z dumą zagramy potem przed kilkoma tysiącami ludzi na naszym koncercie.
Ktoś powiedział, że to trzecia płyta danego artysty decyduje o kierunku, w jakim potoczy się cała jego dalsza kariera. Myślisz, że ten album może o tym zdecydować?
Tak. Każda płyta wskazuje na jakiś kierunek rozwoju i tak też przez najbliższe lata będzie w przypadku Travisa. Od czasu nagrania 6 lat temu naszej pierwszej płyty, bardzo wydorośleliśmy, poznaliśmy tajniki grania, pisania, nagrywania - wcześniej mieliśmy o tym bardzo nikłe pojecie. Tak naprawdę teraz, po latach, zaczynamy mówić jacy naprawdę jesteśmy, co chcielibyśmy przekazać w naszej muzyce itd.
A jak się odnosicie do tzw. nowej fali brytyjskiego rocka - Coldplay, JJ72? Identyfikujecie się z nimi, czy raczej traktujecie ich jak młodszych kolegów?
Chcemy się przede wszystkim wymykać wszelkiemu szufladkowaniu, nie należeć do żadnej sceny. Wydaje mi się, że zawsze staliśmy na uboczu wobec wszelkich trendów, byliśmy muzycznymi autsajderami. Robiliśmy wszystko, aby uniknąć zaszufladkowania.
A czy poszukując inspiracji nie kierujecie się w żadnym stopniu tym, co robią?
Działa obecnie wiele zespołów, które szanujemy i cenimy, często nawet zabiegamy o to, by wystąpić z nimi na jednej scenie, ale z drugiej strony - są do siebie bardzo podobne, nie zawsze potrafią odnaleźć swój styl, widać, że brakuje im pewnego wyrobienia. Cieszy jednak fakt, że obecnie pisze się coraz więcej dobrych piosenek.
A teraz przyznam się do pewnego rozczarowania: na nowej płycie znajduje się utwór zatytułowany "Dear Dairy" i jeszcze przed jego przesłuchaniem byłem prawie pewien, że zafundowaliście nam kolejny cover Britney Spears, gdyż na jej ostatniej płycie znalazł się kawałek o tym samym tytule. A tu pełne zaskoczenie - "Dear Dairy" to wasz autorski utwór.
Nie doszukuj się tu ukrytych przesłanek, nastąpił widać zwyczajny zbieg okoliczności... Na szczęście brzmieniowo też nie przypomina Britney... (śmiech)
Ale Fran kiedyś wyznał, że inspiruje go twórczość Backstreet Boys...
Jeżeli tylko nie będziesz koncentrował całej uwagi na tym, jak tworzy się podobne zespoły i jaka jest wartość artystyczna tego, co robią, to zauważysz, że niektóre z nich mają w swoim repertuarze naprawdę udane kawałki! Kiedy jedziesz samochodem, włączasz radio i słyszysz coś, co można łatwo zanucić, to już samo w sobie jest w jakiś sposób inspirujące. Co nie znaczy, że Travis zamierza się na nich jakkolwiek wzorować.
W prawie wszystkich waszych wideoklipach powtarza się niezmiennie jedna sytuacja - ktoś krzywdzi waszego wokalistę. Czy to, że raz go gonicie, innym razem czymś w niego rzucacie, a potem więzicie w bagażniku, jest wynikiem tego, że tak wam zalazł za skórę?
Hahaha.... Wszystko zmieniło się w naszym najnowszym wideoklipie do utworu "Sing". Tym razem wszystkim nam się dostaje!
A w takim razie kto podsuwał wam pomysły na dotychczasowe wideoklipy?
Zazwyczaj reżyser, którego wybieramy do nakręcenia kolejnego wideoklipu, ma już w głowie jakiś konkretny, gotowy pomysł. My dodajemy do niego najwyżej swoje drobne poprawki.
Opowiedz teraz o pierwszym singlu z płyty "The Invisible Band", nagraniu "Sing". Czytałem, że powstał on już po zakończeniu właściwej sesji nagraniowej, kiedy dogrywaliście utwory na strony B waszych kolejnych singli...
Wprawdzie rok temu powstała wstępna wersja tej piosenki, ale nic nie wskazywało na to, że kiedyś w ogóle ukaże się na płycie. Nie pracowaliśmy nad nią długo, po prostu gdzieś się zapodziała i nikt jej specjalnie nie szukał. Odkryliśmy ją dopiero po roku.
A o czym opowiada?
O byciu szczęśliwym, porzuceniu codziennych problemów. Ktoś kiedyś zaobserwował, że reakcje organizmu podczas śpiewania przypominają trochę te, które występują u osób zakochanych. To bardzo prosta piosenka.
Nie znajdziemy natomiast na "The Invisible Band" kawałka "Comin’ Around", który ukazał się na singlu w Wielkiej Brytanii w 2000 roku. Co się z nim stało?
Zdecydowaliśmy się nie umieszczać go na żadnej płycie, gdyż od początku miał ukazać się tylko na singlu. Powiedzmy, że był łącznikiem pomiędzy poprzednią płytą a "The Invisible Band".
Teraz chciałbym zapytać o okładki waszych płyt.
Najnowsza przedstawia ogromny stary dąb rosnący w Kalifornii. Stoimy pod jego koroną i nasze sylwetki są bardzo, bardzo małe w porównaniu z jego gigantycznymi rozmiarami. Można to interpretować jako słabość człowieka wobec sił natury.
A czy jest to jakieś nawiązanie do okładki płyty "The Man Who", gdzie też fotografowaliście się na łonie natury?
W pewnym sensie tak, teraz jednak naprawdę jesteśmy ledwo niewidoczni wśród tych wszystkich gałęzi. I bardziej chodziło o przedstawienie owej "Niewidzialnej grupy", niż odniesienia do poprzedniej sesji zdjęciowej. Dopiero w środku okładki znalazły się zdjęcia, na których już normalnie nas widać.
A pamiętasz jeszcze, gdzie odbyła się tamta sesja?
W północno-zachodniej Szkocji.
To w takim razie byliście w domu?
Niezupełnie. Na tamtą sesję specjalnie przyjechaliśmy w rodzinne strony, gdyż już od dawna mieszkamy w Londynie.
Dziękuję za rozmowę