"Płyniemy sobie w towarzystwie rekinów"
Z pewnością wielu wiernych fanów angielskiej grupy UFO postawiło na niej krzyżyk, kiedy podczas trasy promującej wydany w 2000 roku album "Covenant" doszło do nieporozumień między wokalistą Philem Moggiem a gitarzystą Michaelem Schenkerem. UFO przerwali koncert w Manchesterze i mówiło się nawet, że dwie najważniejsze postacie w zespole stoczyły za kulisami pojedynek pięściarski. Na szczęście, po tylu latach kariery i wielu nieporozumieniach w przeszłości, liderzy zespołu nauczyli się, jak sobie z radzić z problemami i efektem tego była kolejna płyta UFO, zatytułowana "Sharks", która ukazała się we wrześniu 2002 roku. Na albumie zespół pokazuje bardziej rockowe oblicze. Jak doszło do tego, że płyta brzmi właśnie tak rockowo, jak wyglądają relacje między muzykami w zespole oraz co kryje tytuł nowego albumu? O to wokalistę Phila Mogga pytał Lesław Dutkowski.
Konsultowaliście się ze Stevenem Spielbergiem w sprawie tytułu nowej płyty?
Nie. (śmiech) Potrzebowaliśmy tytułu bardzo szybko, bo gonił nas czas. Odbyliśmy wiele rozmów, o różnych sprawach, o biznesie. Kiedy rozmawialiśmy o biznesie muzycznym, co chwila ktoś mówił o gościach, którzy są rekinami, którzy są wszędzie. W ten sposób doszliśmy do wniosku, że płyta powinna mieć tytuł "Sharks".
Należy więc przez to rozumieć różnych złych ludzi, którzy kręcą się wokół artystów?
Tak, właśnie kogoś takiego. Płyniemy sobie w towarzystwie wielu takich rekinów.
Doświadczyłeś bezpośredniego działania takich rekinów na sobie, w czasie grania w UFO czy Mogg/Way?
Odkryliśmy istnienie takich ludzi już na samym początku naszej kariery. Zrozumieliśmy, że musimy płynąć razem z nimi.
Jaka jest więc ta podróż w towarzystwie rekinów?
Bardzo przewidywalna i bardzo burzliwa. (śmiech) No i straciliśmy w jej trakcie kilku członków.
Ale chyba nabraliście wielkiej wprawy w radzeniu sobie z takimi ludźmi?
Owszem, tak się stało. Naprawę takiej podróży nie da się uniknąć.(śmiech)
Porozmawiajmy trochę o samej płycie. Jak długo pisaliście nowe kawałki i kiedy właściwie zaczęliście?
Michael [Schenker - red.] miał pomysły na piosenki. Potem sprowadził mnie do sali prób i tam przez chyba 10-12 dni próbowaliśmy różnych zagrywek, różnych riffów. Wtedy też zajmowaliśmy się aranżami. Później poszliśmy prosto do studia i wszystko nagraliśmy. To był dla nas okres pełen dużej koncentracji, nie było żadnych przerw. Cały czas nagrywaliśmy.
Czy wszystkie kompozycje to efekt twojej współpracy z Michaelem, czy też Pete Way też dodał coś od siebie?
Za materiał odpowiadaliśmy albo ja i Michael, ja i Pete albo ja, Michael i Pete.
Po raz kolejny zatrudniliście Mike’a Varney’a i po raz pierwszy Steve’a Fontanę. Jesteście z nich zadowoleni? Pytam, bo nowa płyta brzmi trochę inaczej, jest bardziej rockowa, prostsza od poprzedniej, "Covenant".
Na pewno na taki a nie inny kształt płyty wpływ miało to, że nagrywaliśmy tylko we czwórkę. Tym razem zrobiliśmy to jak prawdziwy zespół rockowy, z gitarami, bez klawiszy. No i chyba nie bez znaczenia był stan mojego umysłu w tamtym czasie, bo byłem wtedy bardziej nastawiony na muzykę rockową, bardziej bezpośrednią. Steve Fontana rzeczywiście dużo wniósł. Pracowało się z nim bardzo dobrze, panowało pełne zrozumienie.
Ale czy przed wejściem do studia mieliście zamiar nagrać bardziej rockową płytę?
Nie, nie było takiego zamiaru. To stało się właśnie wtedy, w studiu. Postanowiliśmy, że pójdziemy właśnie w tym kierunku. Poddamy się temu, co w nas siedziało.
Zapewne domyślasz się, że muszę zapytać o te nieporozumienia między tobą a Michaelem, podczas trasy promującej "Covenant". Porządnie się wtedy pożarliście, odwołaliście sporo koncertów i w rezultacie poszliście w różnych kierunkach i robiliście muzykę na własną rękę. Jak doszło więc do tego, że znów zaczęliście pracować razem?
To nie jest tak, że w zespole są problemy na linii ja - Michael. To wynika z tego, że ktoś z nas ma problemy z samym sobą. Są to problemy, które dotyczą bezpośrednio życia któregoś z nas. Nie chodzi tutaj o nieporozumienia w zespole.
Czy to oznacza, że wtedy któryś z was miał poważne problemy ze sobą?
To wszystko zaczęło narastać i kręcić się wokół nas, aż w końcu doszło do tego nieszczęsnego koncertu w Manchesterze. Sądzę, że Michael miał wtedy poważne problemy. Takie sytuacje wynikają zwykle z tego, że osoba ma ze sobą poważny problem.
Przypuszczam, że teraz między wami wszystko jest w porządku.
O tak. To mniej więcej tak, jak podczas wesela zimą, podczas którego dochodzi do niespodziewanych i niemiłych zdarzeń. Wiesz, są święta, podniosła atmosfera, a tu nagle dochodzi do rodzinnej awantury. W takich sytuacjach mówi się: Wujek Freddie nie czuje się dziś zbyt dobrze. (śmiech) Podobnie jest z nami.
Wiem, że jedną z twoich ulubionych piosenek na płycie jest "Fighting Man". Z powodu tekstu? Jesteś człowiekiem, który lubi walczyć?
Nie, właściwie nie. Z tym, że ta piosenka nie odpowiada o tym, że ktoś komuś daje po mordzie w pubie. Tu chodzi bardziej o to, co dzieje się z tobą w codziennym życiu, o walce, którą musisz toczyć każdego dnia. Nawet kiedy dostajesz cios, powinieneś się podnieść i iść dalej. Taki ktoś, to jest właśnie bohaterem tekstu "Fighting Man".
Z kolei moją ulubioną piosenką jest ta najcięższa i najdłuższa, czyli "Serenity". Powiedz mi o czym opowiada jej tekst?
Rzecz jest w tym, że właściwie cały czas wokół nas panuje chaos. W pewnym momencie mówimy sami do siebie: Rany, chcę chociaż odrobinę ciszy i spokoju. Wiesz, jak w filmach: Chcę być sam, dajcie mi wszyscy święty spokój!. To właśnie o tym śpiewam.
Jeszcze jedno pytanie dotyczące twoich relacji z Michaelem. Ponad 30 lat temu ty byłeś tą osobą, która wpadła na pomysł ściągnięcia go do UFO. Czy kiedykolwiek żałowałeś tej decyzji?
Hhmmmm... nie, jednak nie. Wtedy jednak nie wiedzieliśmy, w którym kierunku pójdziemy i dokąd zajdziemy. Gdybyśmy nie spróbowali, nigdy nie osiągnęlibyśmy tego, co udało nam się na przestrzeni tych lat osiągnąć. (śmiech) Nie, nie żałuję. W końcu to, co robimy, jest przygodą.
Który okres kariery UFO uważasz za najlepszy? Na pierwszych dwóch płytach graliście zupełnie inną muzykę, trochę psychodeliczną, trochę progresywną. Później przyszedł okres hard rocka.
Trudno by mi było mówić o okresach, raczej wolałbym skoncentrować się na albumach tego zespołu, które lubię najbardziej. Ekscytujące są też wspomnienia pierwszego pobytu w studiu nagraniowym, pierwszego kontraktu z dużą wytwórnią. Praca z Ronem Nevisonem podczas nagrywania "Lights Out", cudowne doświadczenie i prawdziwa wielka nauka. Poza tym oczywiście kilka tras koncertowych, występy na wielkich scenach, przed wielką publicznością, w czasie których naprawdę wspaniale bawiliśmy się. Na przykład trasa, podczas której nagraliśmy "Strangers In The Night". Nagrywanie i sama płyta "The Wild, The Willing And The Innocent" były wspaniałe. Wspaniałe doświadczenie, wspaniałe wspomnienie, bo mieliśmy wówczas kupę zabawy.
Nie wiem czy wiesz, ale są tacy, którzy lubią tylko dwa pierwsze albumu UFO, nagrane jeszcze z Mickiem Boltonem, które są zupełnie inne od tego, co nagrywaliście później.
A tak, wiem o tym. Ale wtedy zespół właściwie dopiero zaczął jako tako działać. Zbieraliśmy się i graliśmy takie przestrzenne kawałki, mocno inspirowane bluesem. Nie mieliśmy wcale kierunku, w którym chcieliśmy podążać. W tamtych czasach na Wyspach panował bluesowy boom i my też się temu poddaliśmy. Nie mieliśmy żadnej własnej muzycznej tożsamości i szukaliśmy dla siebie odpowiedniego kierunku.
Wtedy też po raz pierwszy i ostatni nagraliście na płytę nie swoją kompozycję, czyli "C’Mon Everybody" Eddiego Cochrane’a.
To prawda. Ten kawałek był częścią każdego naszego występu, więc potrzebowaliśmy go również na płycie.
Wiem, że jesteś częścią projektu $ign Of 4 i nagraliście już płytę "Dancing With St. Peter". Możesz coś więcej powiedzieć o muzyce, którą gracie?
W tym zespole gram razem z Jeffem Kollmanem, tym samym, który grał na płycie "Chocolate Box" duetu Mogg/Way. Materiał różni się od tego, co możesz usłyszeć na ostatniej płycie UFO. Samo komponowanie w tym zespole różni się dość znacząco. Muzyka ma więcej wspólnego z bluesem, ale nie mam na myśli starego bluesa z delty Mississipi. Ma tylko taki bluesowy klimat. Uważam, że wyszło nam to całkiem nieźle.
Czy to prawda, że na tę płytę nagrałeś przeróbkę utworu "Clap Hands" Toma Waitsa?
Tak.
Dlaczego Tom Waits? Jesteś fanem jego muzyki?
Lubię niektóre z jego piosenek, np. "Downtown Train", która była przerabiana przez wielu wykonawców. Tom w ogóle miał być w studiu, w którym nagrywaliśmy. Puściłem ten kawałek Jeffowi i zapytałem, co myśli o tym, aby go nagrać. Spodobał mu się, nagraliśmy go i wyszło chyba całkiem nieźle.
W 2003 roku przypadnie 20. rocznica jedynego jak na razie koncertu UFO w Polsce. W ubiegłym roku miałem okazję rozmawiać z Billym Sheehanem i zapytałem go o wspomnienia z tego występu. Okazało się, że pamięta go bardzo dobrze i ma same dobre wspomnienia. Czy jest szansa, że UFO będzie jeszcze koncertować i że zobaczymy was ponownie w Polsce?
Sądzę, że zagramy na kilku festiwalach w Europie w przyszłym roku. Mam taką nadzieję. Chciałbym, żeby wszystko poszło dobrze, bo wtedy moglibyśmy myśleć o wydłużeniu trasy.
A czy z $ign Of 4 też będziesz koncertował?
Na pewno zagramy w Los Angeles, w Key Club, a potem może uda się jeszcze dodać kilka dat. Chcemy grać możliwie najwięcej.
Muzykę UFO charakteryzują dwa znaki szczególne - gra Michaela i oczywiście twój głos. Powiedz mi, co robisz, że po blisko 40. latach kariery brzmi on wciąż tak mocno i wspaniale?
Mam po prostu szczęście, że mój głos jest w takiej formie. Na trasie staram się nie robić niczego, co mogłoby mu zaszkodzić, ale tak poza tym, to raczej jakoś specjalnie się o niego nie troszczę. Jak widać, jest moim dobrym i wiernym przyjacielem. Nigdy mnie nie opuszcza. (śmiech) Żartuję oczywiście. Zwyczajnie zaliczam się do grona szczęśliwców, że mam taki głos.
Dziękuję ci za rozmowę.