Reklama

Yes: Powrót w nowym wydaniu

Steve Howe lubi się przechwalać, że jego zespół, Yes, "został stworzony po to, by trwać". Stwierdzenie to niewątpliwie jest prawdziwe, jeśli chodzi o niemal 45 lat zawirowań, przetasowań, zmian w składzie, wewnętrznych sporów i okazjonalnych okresów milczenia, jakimi naznaczona jest historia brytyjskiej formacji. Jej członkowie przetrwali jednak wszystkie te burze, muzycznie mając się wręcz świetnie, o czym może świadczyć 50 mln sprzedanych na całym świecie płyt.

Mimo to niedawne wydarzenia, które zaowocowały nagraniem "Fly from Here" - pierwszego po dziesięcioletniej przerwie nowego albumu Yes - należą do najbardziej niezwykłych i nieoczekiwanych zwrotów akcji w karierze grupy.

Wiele różnych niespodziewanych rzeczy

W 1980 r. szeregi Yes opuścili pierwszy wokalista zespołu, Jon Anderson, i wieloletni klawiszowiec, Rick Wakeman. Nazwiska ich następców były sporym zaskoczeniem: Trevor Horn i Geoff Downes, lepiej znani jako nowofalowy duet Buggles, zasłynęli tym, że w przypływie natchnienia poprzedzającego nastanie epoki MTV oznajmili światu, iż "wideo zabiło radiową gwiazdę" [mowa o piosence "Video Killed the Radio Star" z 1979 r. - przyp. tłum.]. Była to jednak krótkotrwała, bo trwająca tylko dwa lata współpraca, która dodatkowo podzieliła fanów Yes. Jej owocem był zaledwie jeden album, wydany w 1980 r. "Drama" - który w zasadzie można uznać za osobliwy "przypis" do długiej historii zespołu.

Reklama

Dziś jednak historia wydaje się powtarzać.

Andersona i tym razem nie ma w składzie grupy. Został wysłany na urlop w 2008 r., kiedy okazało się, że problemy zdrowotne uniemożliwiają mu udział w trasie koncertowej. Jego zastępcę, Benoit Davida, muzycy znaleźli w pochodzącej z Montrealu formacji Close to the Edge, grającej covery Yes. Jednocześnie na łono zespołu powrócił Geoff Downes, a produkcją "Fly from Here" zajął się nie kto inny, jak Trevor Horn.

- Niekoniecznie tego się spodziewałem - przyznaje basista Chris Squire, który w 1968 r. był jednym ze współzałożycieli Yes i jest jedynym przedstawicielem oryginalnego składu wśród spośród szesnastu muzyków, którzy przewinęli się przez szeregi zespołu. - Przez te wszystkie lata zdarzyło się jednak wiele różnych niespodziewanych rzeczy. Człowiek po prostu uczy się przyjmować te zmiany - to wszystko. Doświadczyliśmy ich już tyle, że zaczynamy być w tym całkiem nieźli!

Bez względu na to, kto w danym momencie niósł przysłowiową pochodnię, Yes nadal świetnie sobie radzą w niszy, którą samo stworzyli tuż po swoich narodzinach. Przypadły one na sam szczyt rewolucji, jaką pod koniec lat 60. wywołał w muzyce rock psychodeliczny. Idąc za przykładem Moody Blues, Pink Floyd, Procol Harum i, oczywiście, Beatlesów z czasów po wydaniu "Klubu samotnych serc sierżanta Pieprza", Yes łączyli melodyjne, popowe konwencje z bardziej wyrafinowanymi, ambitnymi kompozycjami. Na ich płytach na plan pierwszy wysuwały się długie, przywodzące na myśl suity utwory, takie jak "Starship Trooper" (1971), "Yours Is No Disgrace" (1971), "I've Seen All Good People" (1971) czy "Roundabout" (1972). Trwający blisko 19 minut kawałek "Close to the Edge" zajął całą pierwszą stronę wydanego w 1972 r. albumu pod tym samym tytułem, a na każdej z czterech stron pochodzącej z 1973 r. płyty "Tales from Topographic Oceans" zespół umieścił tylko jedną kompozycję.

Zobacz fragment koncertowego wykonania "Close to the Edge":


"Jak wielu ówczesnych muzyków" - wspominał w osobnym wywiadzie Anderson - "chcieliśmy autentycznie przesuwać granice, badać nowe muzyczne obszary i uwolnić się od poczucia, że ograniczają nas rockandrollowe konwencje. Byliśmy zdeterminowani, by brzmieć oryginalnie.

Yes szybko znaleźli grono fanów doceniających te ambicje. W latach 70. zespół zdobył cztery platynowe i dodatkowo trzy złote płyty. Z kolei wydany w 1983 r. album "90215" pokrył się potrójną platyną i okazał komercyjnym przełomem w historii zespołu - to z niego pochodzi jedyny jak dotąd singel Yes, który dotarł na szczyty notowań, "Owner of a Lonely Heart".

Zobacz teledysk "Owner of a Lonely Heart":


64-letni dziś Steve Howe przyznaje jednak, że tworzenie tak ambitnych dzieł może być "wyczerpujące". W połączeniu z problemami, jakie muszą się pojawić w sytuacji, w której w jednym zespole spotykają się artyści "bardzo kreatywni, bardzo uparci i bardzo zdeterminowani", zaowocowało to częstą rotacją w składzie grupy i opóźnieniami w pracy nad nowym materiałem.

Złość dawno minęła?

- Rzeczywiście, nie do końca czujemy, że od nagrania "Magnification" minęło już dziesięć lat - przyznaje Squire. - W tym czasie wiele się wydarzyło, co zresztą wyjaśnia, dlaczego w tamtym okresie nie wydaliśmy nowej płyty.

Główną przeszkodą, tłumaczy Squire, był stan zdrowia Jona Andersona. Współzałożyciel Yes doznał w 2008 r. ostrej niewydolności układu oddechowego, co zmusiło muzyków do odwołania zaplanowanej na lato trasy koncertowej. Wtedy właśnie do pomocy ściągnięty został David. O ile jednak Squire zapewnia, że "zespół jest otwarty na ewentualną ponowną współpracę z Jonem w przyszłości", to wymuszone rozstanie zrodziło pewne animozje między kolegami - aczkolwiek 66-letni Anderson utrzymuje, że "złość już dawno minęła"...

- Chyba po prostu byłem rozczarowany tym, że ludzie mogą w ten sposób postępować, kierując się w większym stopniu pieniędzmi i interesami - mówi wokalista, który w tym roku opublikował solowy album z premierowym materiałem, a obecnie pracuje nad wspólnym projektem z Wakemanem i Trevorem Rabinem (gitarzystą Yes w latach 1983 - 1994 i współautorem przeboju "Owner of a Lonely Heart"). - Jak sądzę, również wielu fanów jest zawiedzionych faktem, że nie potrafiliśmy zachować jedności jako grupa, i że nastąpiło to rozdrobnienie, które obserwujemy.

- Nie umniejsza to jednak naszego świetnego, wieloletniego dorobku, a tych lat było przecież piekielnie dużo - dodaje. - Poza tym po pewnym czasie zaczynasz rozumieć, że zmiana wychodzi ci na dobre. To zdrowe.

Kolejne zmiany

Yes musieli odłożyć na jakiś czas wszelkie plany związane z nową muzyką, tak, by David mógł się "rozpędzić" i, jak ujmuje to Squire, "zrozumieć, z czym wiąże się pełnienie funkcji wokalisty Yes. Poradził sobie z tym bardzo dobrze i zrobił postępy tam, gdzie należało. Nadszedł więc czas, żeby wejść do studia".

Efektem tej decyzji były jednak... kolejne zmiany.

Mniej więcej w tym czasie, kiedy pojawił się pomysł nagrania nowego albumu Yes, Chris Squire prowadził intensywne rozmowy z Trevorem Hornem - który, jak już wspomniano, udziela się również jako producent - o swoim "pobocznym projekcie", czyli współpracy z byłym gitarzystą Genesis, Steve'em Hackettem. Pewnego dnia rozmowa dość nieoczekiwanie zeszła na "We Can Fly from Here", utwór zarejestrowany w okresie, kiedy w Yes grali Horn i Downes. Chociaż ostatecznie nie znalazł się on na płycie "Drama", został uwzględniony w trzypłytowym wydawnictwie "The World Is Live" z 2005 r.

- Trevor powiedział: "Rzeczywiście, nigdy nie nagraliśmy jego studyjnej wersji. Może powinniśmy się za to zabrać?" - wspomina Squire. - Tak więc wszystko tak naprawdę zaczęło się od jednej kompozycji.

Zobacz teledysk "We Can Fly from Here":


Kompozycja ta rozrosła się w sześcioczęściową, 23-minutową epopeję a la "Close to the Edge" i temu podobne, rozbudowane utwory z repertuaru Yes. - Kiedy skończyliśmy nagrywać, zdaliśmy sobie sprawę, jak fajnie się nam ze sobą pracowało. W efekcie postanowiliśmy powierzyć Trevorowi opiekę nad całokształtem płyty - mówi Squire.

To właśnie Trevor Horn wpadł na pomysł, by do zespołu znów sprowadzić Downesa.

- Trevor zasugerował, żebym włączył się do pracy nad nowym materiałem jako autor oryginalnego "We Can Fly from Here" - wyjaśnia klawiszowiec, który po odejściu z Yes w 1981 r. działał u boku Howe'a w zespole Asia. - I tak to się zaczęło.

Tym samym Squire, Howe, David i perkusista Alan White musieli podjąć kolejną trudną decyzję: co zrobić z klawiszowcem Oliverem Wakemanem, synem Ricka, który dołączył do zespołu w 2008 r. i wspomagał go w nagrywaniu nowych utworów, między innymi znajdującego się na "Fly from Here" kawałka "Into the Storm"?

- W tym przypadku nie od razu wiedziałem, co powinienem zrobić - przyznaje 63-letni Squire. - Dobrze nam się pracowało z Oliverem, a on też przecież niczego nie zawalił. Ostatecznie Trevor przekonał mnie jednak, że lepszą płytę nagramy z Geoffem.

- Wakemanowi na pewno nie było miło - kontynuuje basista. - Ciężko jest wyjaśnić komuś taką sytuację. "Wiesz, wszystko było ok, ale po prostu czujemy, że przy tym konkretnym projekcie lepiej sprawdzi się taki właśnie skład". Na szczęście Olivier przyjął to bardzo dobrze, a z drugiej strony historia Yes pokazuje, że za kilka lat może on znów dołączyć do zespołu.

Nie oznacza to jednak, że przewidywany jest taki właśnie obrót sprawy. Squire sądzi, że Yes przez jakiś czas będą grali w obecnym składzie - i zdradza, że on i koledzy już rozmawiają o kolejnej płycie.

Wyjątkowa formacja

- Jeśli jeden album odnosi sukces, to wszyscy oczywiście są świetnie usposobieni do rozmów o kolejnym. Mam nadzieję, że rzeczywiście tak się stanie, ponieważ praca z Trevorem sprawia mi ogromną radość. To bardzo satysfakcjonujące doświadczenie.

58-letni Downes ze swej strony zapewnia, że "świetnie mu się gra z chłopakami po tej przerwie" i dodaje, że wspólne nagrywanie materiału na album - a zwłaszcza utworu "We Can Fly from Here" - pozwoliła mu, według jego własnych słów, zamknąć niedokończone sprawy.

- Yes to wyjątkowa formacja - mówi Downes. - a ja czuję się zaszczycony, że stanowię niewielką część jej historii. Powrót w jej szeregi to wspaniała rzecz. Myślę, że nasze obecne poczynania zaowocują czymś naprawdę fajnym. Sądzę też, że ludzie widzą, iż Yes są w stanie cały czas grać, bez względu na to, jak wygląda skład grupy.

- Tak naprawdę liczą się nie tyle poszczególni członkowie zespołu, co styl naszej muzyki.

Gary Graff, New York Times

Tłum. Katarzyna Kasińska

The New York Times
Dowiedz się więcej na temat: Yes | Jon Anderson | Rick Wakeman | Steve Howe | Asia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy