Przewodnik rockowy: Steven Wilson - Robert Fripp XXI wieku
Jerzy Skarżyński (Radio Kraków)
Dziennikarze, także muzyczni (a może nawet szczególnie oni) lubią obrazowe porównania. Stąd co trochę ogłaszają, że oto pojawiła się nowa Janis Joplin lub druga Madonna, że ktoś jest współczesnym Frankiem Sinatrą albo Freddie Mercurym, bądź że oto zrodzili się następcy Beatlesów czy Zeppelinów. Zazwyczaj jednak owe rozbudzające nadzieje obwieszczenia po paru tygodniach względnie miesiącach okazują się mocno przesadzone lub całkiem chybione. Zazwyczaj, ale nie zawsze...
Pod sam koniec lat 60. ubiegłego wieku objawił się wielki talent muzyka, który do dziś uważany jest (i słusznie!), za najwybitniejszego twórcę wyrafinowanego rocka na świecie - Roberta Frippa. Dla mniej obznajomionych z rock'n'rollowym "who is who" wyjaśnię, że chodzi o założyciela, lidera i jedynego stałego członka zespołu King Crimson. Ale to nie wszystko, bo zawdzięczamy mu także płyty crimsonowskich formacji satelickich (np. The League of Gentlemen, Sunday All Over The World) oraz mnóstwo wspaniałych krążków innych artystów, których Robert wspierał głównie jako gitarzysta. Wśród nich byli tacy giganci jak choćby David Bowie, David Byrne, Brian Eno, Peter Gabriel czy Peter Hammill. Sprowadzając wszystko do jednego zdania - Fripp to symbol, instytucja i wyrocznia w jednym.
3 listopada 1967 r., a więc w mniej więcej w okresie gdy Robert Fripp zaczynał swoją karierę, w Anglii, w Kingston nad Tamizą, urodziło się chłopię, któremu rodzice nadali imiona Steven John. Ponieważ państwo Wilsonowie, czyli ci którzy tak bardzo się napracowali aby powołać go na świat, nie tylko kochali się nawzajem, ale także wielbili muzykę, stąd w 1975 r. (według moich obliczeń, opartych o datę wydania krążka "Love To Love You Baby") jako prezenty pod choinkę, kupili jedno drugiemu płytę ze wspomnianym przebojem Donny Summer oraz album Pink Floyd "The Dark Side Of The Moon". Dzięki owym zakupom ośmioletni Steven wprawdzie stał się melomanem, ale miotał się pomiędzy dość jeszcze wtedy ambitnymi utworami dyskotekowo-elektronicznymi i wzniosłą progresją.
Co jednak ważne, obojętne co w danym momencie bardziej go cieszyło, tak czy owak, stykał się wówczas nie tylko z nagraniami na wysokim poziomie artystycznym ale także rewelacyjny sposób podanymi. To sprawiło, że chłopiec, pewnie nawet jeszcze nie do końca świadomie, zaczął cenić wszystko co wiąże się z aranżowaniem, rejestrowaniem i produkowaniem popu oraz rocka.
Co ciekawe, mały Steven Wilson był przez rodziców przymuszany do nauki gry na gitarze, czego efektem była... jego niechęć do gitarowania. Dopiero gdy odpuszczono mu obowiązek chodzenie na lekcje, trochę z przypadku zauważył, że o wiele bardziej intrygujące niż samo wiosłowanie jest eksperymentowanie z użyciem instrumentu, elektronicznych przetworników i magnetofonów. Owa fascynacja musiała być bardzo widoczna (słyszalna), bo gdy Steven skończył 12 lat, jego będący elektronikiem tata, zbudował mu wielościeżkowe urządzenie nagrywające i Vocoder. Dzięki nim Wilson mógł zająć się nie tylko komponowaniem i wykonywaniem własnych tematów ale także (co go bardzo cieszyło) ich rejestracją oraz obróbką.
Nietrudno się domyśleć, że mający takie zainteresowania i zaplecze Steven w pewnym momencie zaczął tworzyć pierwsze "zespoły", które grały muzykę przez niego komponowaną, nagrywaną i miksowaną. I tak przeszedł przez grupę o nazwie Altamont (nagrała kasetę magnetofonową "Prayer For The Soul"), a potem przez formację Karma, która dała kilka koncertów oraz zarejestrowała dwie kolejne kasety: "The Joke's On You" w 1983 i "The Last Man To Laugh" w 1985. Później nasz pupilek pokombinował coś jeszcze ze składem o nazwie Pride Of Passion i w roku 1986 zainicjował dwa kolejne projekty. Te sprawiły, że mam dziś o kim i o czym pisać.
Pierwszy z owych projektów (ponieważ początkowo był oparty o samego Stevena Wilsona, to trudno określać go jako zespół) został nazwany Porcupine Tree. Drugi natomiast, bardziej "cielesny", był duetem (obok Wilsona występował w nim wokalista i autor tekstów Tim Bowness), który przyjął długi i ciekawy szyld: No Man Is An Island (Except The Isle Of Man). Napisałem, że był on intrygujący, bo opierał się na grze słów, które można mniej więcej przetłumaczyć jako: Żaden człowiek nie jest wyspą (z wyjątkiem wyspy Man). Ponieważ czas pokazał, że to jednak Porcupine Tree zyskało zdecydowanie większą popularność i renomę, a także dlatego, że dziś (z powodu, który ujawnię na końcu) jest dla nas bardziej istotne No Man Is An Island (Except The Isle Of Man), to najpierw dość skrótowo pogwarzę o tym pierwszym. A zatem.
Jak już wspomniałem, Porcupine Tree początkowo było "zespołem" jednoosobowym. Oznacza to, że wszystko co firmowane było jego nazwą było robione przez samego Stevena Wilsona. Co dość ciekawe, na samym początku, wraz z jego pierwszymi nagraniami, pojawiła się sfabrykowana przez Stevena informacja, że Porcupine Tree działa już... od dawna i że ma na swoim koncie liczne realizacje oraz występy. W sumie wyglądało na to, że chodzi bardziej o żart niż o muzykę.
Jednak z czasem, z kolejnymi nagraniami, szef "formacji" zorientował się, że to co robi na tym polu (czyli w świecie muzyki progresywnej) jest nie tylko dobrze przyjmowane przez krytyków ale także przez coraz liczniejszych fanów. To sprawiło, że w latach 90. Steven zdecydował się na przekształcenie swojego niby bandu w prawdziwy zespół. A stało się to w sposób dość naturalny, bo podczas nagrywania płyty "Up The Downstair" wsparli Wilsona dwaj znakomici instrumentaliści - Richard Barbieri (instrumenty klawiszowe) i Colin Edwin - gitara basowa, a potem, czyli po sukcesie tego albumu, gdy pojawił spory apetyt na ewentualne ich koncerty, dołączył do grupy perkusista Chris Maitland (którego w 2002 r. zastąpił równie świetny Gavin Harrison). Od tego momentu, dzięki ogromnej biegłości wszystkich muzyków, dotąd tylko studyjne Porcupine Tree stało się jedną z najlepszych formacji scenicznych na naszym globie (czego dowodzi choćby fenomenalny koncertowy album "Coma Divine" z 1997 r.). Natomiast kolejne albumy pokazały, że zespół potrafi bezkonkurencyjnie wśród współczesnych grup łączyć w zwartą całość progresję, elektronikę, elementy typowe dla psychodelii, ambient, prog-metal i ballady godne Beatlesów czy Simona & Garfunkela.
Zobacz teledysk "Time Flies" Porcupine Tree (2010):
Teraz czas na No Man Is An Island (Except The Isle Of Man). Zacznę od tego, że na szczęście Steven Wilson i Tim Bowness w pewnym momencie zrozumiali, że taka nazwa to istne utrapienie i ku uciesze recenzentów (tracących na nią cenne wersy), drukarzy (nie mogących pomieścić jej na plakatach) oraz prezenterów (łamiących sobie przez nią języki) w 1990 r. skrócili ją do No-Man. Natomiast muzycznie zespół początkowo wykonywał coś, co brytyjscy fachmani określali jako proto-trip hop i ambient z elementami nowoczesnego elektronicznego popu. Trochę później, gdy w 1988 do grupy dołączył skrzypek Ben Coleman (zastąpiony w 93. przez Steve'a Binghama) do jej nagrań zaczęło się wkradać więcej naturalności i ciepła.
Na przełomie ósmej i dziewiątej dekady formacja nie tylko zmieniała brzmienie ale także dalej powiększała skład, a to instrumentalistów, którzy stawali się jej oficjalnymi członkami, a to takich, którzy wzmacniali ją tylko podczas pracy w studio. W tej drugiej grupie byli m.in. Richard Barbieri, Ian Carr, Mel Collins, Robert Fripp, Steve Jansen, Pat Mastelotto i Lisa Gerrard. Ponieważ obowiązki związane z rozwijającą się bardzo szybko karierą Porcupine Tree sprawiły, że Wilson nie miał nadmiaru wolnego czasu, więc na przestrzeni lat 1994-2006 No-Man nie występowało, co być może miało wpływ na to, że jego kolejnych płytach zaczął dominować art-rock. No a od momentu gdy osiem lat temu grupa zmartwychwstała koncertowo w jej nagraniach zaczęły się ujawniać naleciałości avant i dream popu (pisząc bardziej po ludzku zrobiło się bardziej komunikatywnie, nastrojowo i pięknie). Dla porządku dorzucę jeszcze, że zespół do dziś wydał sześć klasycznych albumów studyjnych, kilka dodatkowych z różnymi remiksami swojej muzyki, a ostatnio świetną publikację koncertową (uzupełnioną DVD) - "Love And Endings". I to ona sprawiła, że w ramach jej światowej promocji, w niedzielę 26 sierpnia tego roku, Wilson, Bownes oraz towarzyszący im muzycy dadzą (jak się spodziewam po obejrzeniu DVD) fascynująco-hipnotyczny spektakl w krakowskim klubie "Studio".
Zobacz teledysk "All Sweet Things" No-Man (2008):
I czas na finał. Biorąc pod uwagę, że Steven Wilson w swoim jak dotąd 45-letnim życiu zdołał wypromować m.in. trzy bardzo ważne zespoły (poza Porcupine Tree i No-man ma przecież jeszcze tworzony z Avivem Geffenem duet Blackfield), że współpracował (głównie jako gitarzysta lub producent) m.in. z Anathemą, Fishem, Marillionem, Opeth, OSI, Paatos, a także z Anją Garbarek oraz... z Yoko Ono, że miksował na potrzeby wersji dźwięku przestrzennego klasyczne albumy King Crimson i wreszcie że publikuje i występuje też jako solista, to mogę śmiało napisać, iż jest on Robertem Frippem jeśli nie ostatniego dwudziestolecia to na pewno XXI wieku. Amen!
Steven Wilson solo - klip "Track One" (2011):
Czytaj także:
"Wreszcie brzmimy jak prawdziwy zespół" - wywiad z Timem Bownessem (No-Man) przed koncertem w Polsce