Reklama

Zara Larsson "Venus": Cyfrowa Wenus [RECENZJA]

Moja opinia o tym albumie jest zaskakująco zbieżna ze stosunkiem do okładki. Rozumiem zamysł, nie rozumiem wykonania. I wcale bym się nie zdziwił jakby oba te elementy były dziełem sztucznej inteligencji.

Moja opinia o tym albumie jest zaskakująco zbieżna ze stosunkiem do okładki. Rozumiem zamysł, nie rozumiem wykonania. I wcale bym się nie zdziwił jakby oba te elementy były dziełem sztucznej inteligencji.
Zara Larsson wydała album "Venus" /Iwi Onodera/Redferns /Getty Images

Niemal trzy lata temu recenzowałem poprzedni album Zary Larsson. Wiecie, ile z niego pamiętałem przed przystąpieniem do pracy nad recenzją "Venus"? Cóż, niewiele. Niestety, ale Zara Larsson mimo kilku obiecujących singli w przeszłości ostatecznie stała się artystką przezroczystą do bólu. I co z tego, że mamy do czynienia z produkcją popową, przy której czuć, ile pieniędzy w nią wpakowano? Spróbujcie mi zdradzić proszę, kim jest Zara Larsson po przesłuchaniu tej płyty. Słyszę ciszę i nie widzę podniesionych rąk.

Reklama

Na "Venus" spotykamy absolutnie wszystko, co dzieje się w radiowej muzyce popularnej ostatnio, ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że nikt nie rzuci za kilka lat o innym utworze "o, to brzmi jak Zara Larsson". Za to słuchając tej płyty spokojnie odwołacie się do twórczości Dua Lipy ("You Love Who You Love" czy "Escape"), The Weeknd ("Can’t Tame Her") czy Pink ("End of Time"). Takiej odtwórczości dawno nie słyszałem.

Gdyby jeszcze to były mocne strzały. Niestety, znaczna część płyty składa się z szeregu utworów, o których istnieniu zapomina się jeszcze w trakcie ich słuchania. W "On My Love" za muzykę odpowiada David Guetta, ale ilekroć próbuję sobie przypomnieć, co tam się działo, słuchając dalszej części płyty, tak muszę wracać. Chciałem napisać, że "Ammunition" jest wyjątkiem, ale pisząc te słowa, pamiętam co najwyżej, że to był moment, przy którym się bujałem. Melodia? Muzyka? Sam refren? Totalnie nic nie zostaje na dłużej. Nawet warstwa tekstowa, która stanowi wiecznie utyskiwania związane z miłością, odkrywcze jak wynalezienie radia w 2024 roku.

Doprowadzona do perfekcji wręcz odtwórczość to pół biedy przy brzmieniu wokalu Zary. Głos Larsson został wysterylizowany z jakichkolwiek elementów ludzkich. Nadmierne użycie autotune'a czy melodyne'a jest wręcz odrażające. Brzmi to jakby inżynierowie tej płyty w ogóle nie ufali twórczyni w kwestii jej wokalu, za wszelką cenę podkręcali go komputerowo, co owocuje ostatecznie wyraźną sztucznością w brzmieniu jej głosu. To sprawia, że nawet ballada "The Healing" nie potrafi przenosić emocji, które docelowo powinna z całym swoim potencjałem.

Tak to niestety jest z "Venus". Mam wrażenie, że gdyby narzędzia sztucznej inteligencji były w stanie tworzyć profesjonalnie brzmiącą muzykę - do czego niewątpliwie w pewnym momencie dojdzie - tak "Venus" mogłoby być ich tworem. Wystarczyłoby tylko stworzyć prompt, który opisałby najbardziej generyczną popową płytę wyprodukowaną przez mistrzów produkcji ze Szwecji. Ta cyfrowa Wenus to jej wynik.

Zara Larsson, "Venus", Sony Music Entertainment

3/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Zara Larsson
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama